Wieści z Ukrainy

Czwartek, 18 maja 2023

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

majowe noce w Kijowie są w tym roku wyjątkowo niespokojne. Zwłaszcza ta z poniedziałku na wtorek. Strzelającym do rosyjskich rakiet i dronów obrońcom ukraińskiego nieba akompaniowały alarmy samochodów. Jak szalone włączały się i wyłączały, kiedy drżała ziemia, a niebo wielokrotnie rozświetlały powtarzające się eksplozje. Trudno byłoby chyba znaleźć w Kijowie kogoś, kto nie zerwał się z łóżka tuż po godzinie trzeciej. Pani Katia, nasza klasztorna kucharka, wyszła z sąsiadami na klatkę schodową, szukając tam bezpieczniejszego miejsca. W budynku, w którym mieszka, ludzie się po prostu boją, bo w pierwszych miesiącach wojny w pobliżu kilkukrotnie spadały rakiety, a z okien wylatywały szyby. Teraz każdy ostrzał miasta, to dla nich potężna dawka stresu.

Dzisiejszej nocy również toczyła się bitwa nad kijowskim niebem, ale w okolicy klasztoru było znacznie ciszej i większość z nas dowiedziało się o tym, co się działo dopiero z porannych wiadomości. Przy śniadaniu zapytałem Panią Katię, jak spała tej nocy? „Ojcze, pierwszy raz od bardzo dawna nie słyszałam wreszcie wycia syren… ale niestety zadzwoniła kuzynka z pytaniem czy u mnie wszystko w porządku… Jak pech to pech – do rana już nie mogłam zasnąć”.

Wspominam o Kijowie, ale to oczywiście nie jedyne ostrzeliwane miasto. Jest ich codziennie w Ukrainie znacznie, znacznie więcej. Całkiem niedawno doszło do potężnych eksplozji w Chmielnickim. Były na tyle mocne, że choć wszystko działo się w pewnej odległości od naszego klasztoru, to bracia znaleźli na podłodze fragmenty tynku, który posypał się z sufitu.

Dzisiaj obchodzony jest dzień wyszywanki, czyli tradycyjnej ukraińskiej koszuli ozdobionej specjalnymi haftami, których wzory różnią się w zależności od regionów. Koszule, t-shirty, eleganckie suknie a nawet alby i liturgiczne szaty zdobią ornamenty wykonane często z prawdziwym kunsztem. Na pomysł, by świętować ludowy strój mieszkańców Ukrainy, a zarazem stworzyć z niego prawdziwą markę, wpadli podobno w 2007 roku studenci uniwersytetu w Czerniowcach. Dziś chyba nikt w Ukrainie nie wstydzi się chodzić w wyszywance, a za naprawdę eleganckie koszule czy kobiece bluzki, wykonane przez renomowane firmy, trzeba dobrze zapłacić. Wracając z porannych zakupów, mijałem sporo osób w wyszywankach. Mam wrażenie, że znacznie więcej niż w ubiegłych latach.

W pierwszych dniach maja odwiedził nas generał dominikanów. Była to jego pierwsza wizyta w Ukrainie, a dla nas radość spotkania z najwyższym przełożonym i zarazem 88. następcą św. Dominika. Ojciec Gerard Timoner III wraz ze swoim socjuszem o. Alainem Arnauld, który w Ukrainie był po raz trzeci od wybuchu wojny, odwiedzili Fastów, Kijów, Chmielnicki, Czortków i Lwów. Przejechali pociągami i samochodami mnóstwo kilometrów, by spotkać się rodziną dominikańską, czyli siostrami, braćmi oraz świeckimi Zakonu, wszędzie tam, gdzie znajdują się dominikańskie klasztory. Mam wciąż w pamięci wiele słów ojca Gerarda, który w moim przekonaniu łączy w pełnionej posłudze przełożonego autentyczną miłość, współczucie i prawdziwie dominikański rozsądek.

Na wniosek polskiego prowincjała, generał uhonorował szczególnym wyróżnieniem wolontariuszki i wolontariuszy Domu św. Marcina de Porres z Fastowa. Medal „Bene Merenti” jest przyznawany od ponad 50 lat osobom nie należącym do Zakonu, których świadectwo życia Ewangelią zasługuje na wyróżnienie. Nagroda po raz pierwszy nie została przyznana pojedynczej osobie, co jak podkreślał o. Alain, jest inspirujące dla dominikanów, którzy na całym świecie starają się żyć i głosić Chrystusa właśnie jako wspólnota. „Dziękuję, że jesteście budowniczymi pokoju razem z nami!” – dodał.

Jestem wdzięczny o. Łukaszowi Wiśniewskiemu, a także generałowi, że nie tylko dostrzeli wolontariuszy i to co robią dla innych, ale również, że osobiście im tę nagrodę wręczyli. Nie brakowało łez i wzruszenia na twarzach wyróżnionych. I sam go też nie kryłem, patrząc z dumą na nich, a także… na trzymaną z czułością w dłoniach Katii maleńką figurkę św. Marcina de Porres, jedną z dwóch wykonanych dla nas przez brata Marie-Bernarda z Francji. Ojciec Alain zaskoczył nas jeszcze jednym prezentem. Otóż Ania, jedna z wolontariuszek, która jest nauczycielką angielskiego, włada także językiem fińskim. W podarunku od o. Alaina i braci dominikanów z Helsinek dostała trzy książki… oczywiście po fińsku!

Jadąc z Fastowa do Kijowa odwiedziliśmy tereny wyzwolone przed rokiem z rosyjskiej okupacji. Wciąż są one mocno zniszczone. Zatrzymaliśmy się w Andriivce, o której wielokrotnie wspominałem w listach na samym początku wojny. Ojciec Misza wraz z wolontariuszami znów przywieźli kilka tysięcy maleńkich kurczaków, które razem z braćmi Gerardem i Alainem rozdawaliśmy mieszkańcom wioski. Zwłaszcza starsi ludzie bardzo cieszyli się z takiego podarunku, mówiąc, że z tych „kościelnych” piskląt, które dostali przed rokiem, żadne nie umarło. Nie wiem ile w tym prawdy, a ile serdecznej wdzięczności dla o. Miszy za towarzyszenie im od samego początku tej tragedii. Stanąłem z boku, by porozmawiać ze starszym mężczyzną, który przeżył okupację Andriivki: „Pierwszy raz w życiu byłem wdzięczny, że jestem stary. Kiedy Rosjanie zaczęli aresztować, wywozić albo zabijać młodszych ode mnie mężczyzn, mnie puścili wolno, mówiąc, że jestem już stary i nikomu niepotrzebny”. „Starość uratowała mi życie” – dodał.

W Irpieniu zatrzymaliśmy się na chwilę obok ruin mostu. To symboliczne miejsce i brama do wolnego świata dla osób uciekających z zajętych przez Rosjan terenów na samym początku wojny. Ludzie przedzierali się wtedy tamtędy pod ostrzałem, nie zważając na lodowatą wodę, a heroiczna pomoc ukraińskich żołnierzy, strażaków, policjantów i wolontariuszy, została utrwalona na zdjęciach, które oglądał na przełomie lutego i marca 2022 roku cały świat. Dzieląc się ze mną i Radiem Watykańskim swoimi wrażeniami z pobytu w Ukrainie o. Gerard wspomniał to miejsce: „Obok tego zniszczonego mostu jest budowany nowy, być może mocniejszy od poprzedniego. I to jest dla mnie ważny obraz. Symbole zniszczenia pozostają, jak rany Chrystusa, które pozostały nawet po zmartwychwstaniu. Ale po drugiej stronie widzisz most, który jest budowany nawet teraz, gdy trwa konflikt. I chciałbym wierzyć, że to jest również misja Kościoła, misja wszystkich ludzi dobrej woli, aby budować mosty. Kiedy Tomasz Apostoł dotknął ran Chrystusa wykrzyknął «Pan mój i Bóg mój». Modlimy się i mamy nadzieję, że nawet jeśli jesteśmy otoczeni przez zniszczenia i przez rany ukraińskiego narodu, to nadal możemy dotykać ran Chrystusa i wołać: «Pan mój i Bóg mój», ponieważ wierzymy w zmartwychwstanie. Symbole śmierci mogą stać się symbolami nowego życia. Nowego życia, które tylko Bóg może dać”.

W Międzynarodowy Dzień Pielęgniarek i Położnych, przywiozłem do Kijowa z Krakowa i przekazałem kapelaństwu prowadzonemu przez dominikanów w jednym ze stołecznych szpitali relikwie pielęgniarki bł. Hanny Chrzanowskiej (1902 – 1973). To był pomysł Sylwii, świeckiej pielęgniarki pracującej w krakowskim pogotowiu ratunkowym, związanej z Ukrainą od rewolucji na Majdanie w 2014 roku. Mocno wierzę, że wstawiennicza modlitwa bł. Hanny i przykład jej świętego życia będzie wsparciem dla lekarzy, personelu medycznego, a przede wszystkim chorych, którym jako kapelan posługuje o. Oleksander.

Kilka dni temu odwiedziłem cmentarz we Lwowie, gdzie znajdują się groby ukraińskich żołnierzy. Z każdym dniem ich przybywa. Przy jednej z mogił starszy pan układał kwiaty. „Slava Isusu Chrystu! To wasz syn?” – zapytałem. Mężczyzna poprosił o powtórzenie, jakby był myślami gdzie indziej. „Tak. Jedyny syn. Był. Nie ma go”. Zginął na Chersońszczyźnie. Przy innym grobie młodego żołnierza, na ławeczce modlił się na różańcu również starszy i ubrany w polowy mundur mężczyzna. Zadałem mu to samo pytanie. „Nie. To mój towarzysz. Nie znałem go. Ale zginął tuż obok mnie”. „Gdzie to było?” „Avidiivka” – odpowiedział. I w rozmowie pokazał na serce, dodając: „Teraz tutaj toczy się największa wojna”.

Chwilę wcześniej, podczas Mszy świętej przeczytałem słowa z Ewangelii według św. Jana: „Ojcze, chcę, aby ci, których Mi dałeś, byli ze Mną tam, gdzie Ja jestem” (17,24). Jestem przekonany, że o to prosi dziś Ojca dla braci dominikanów Chrystus. On jest na Chersońszczyźnie, w Avdiivce, na lwowskim cmentarzu z bliskimi opłakującymi swoich zmarłych… Zaprasza by Mu towarzyszyć.

Podobnym doświadczeniem dzieli się Marzena, wolontariuszka z Polski, która wraz z o. Miszą i ekipą z Fastowa była w ubiegłym tygodniu w okolicach Iziumu: „W wsi Zawody spotkaliśmy mężczyznę, którego ciężko będzie zapomnieć. Nie miał więcej niż 50 lat, widać, że pije, widać jednak, że to nowe picie, że przed wojną alkohol nie był częścią jego życia. Przyszedł na spotkanie w sprawie remontu domów, które nadają się do uratowania. Przyszedł, żeby przez chwilę pobyć z ludźmi. «Zabili mojego synka w biały dzień, w czasie okupacji wioski, ot tak, szedł przez wioskę, patrzyli na niego i strzelili. Zostałem absolutnie sam. Nie chcę nic remontować. Chcę, żeby alkohol mnie zabrał…»
I co można zrobić? Co można powiedzieć? Nic. Po prostu nic. Patrzysz na człowieka, z którego uszło życie, a jednocześnie widzisz w jego oczach, czujesz w nim niesamowite dobro. Po prostu być… Po prostu przez chwilę przy kimś pobyć…”

Z pozdrowieniami, wdzięcznością za okazywane nam wsparcie i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów 18 maja 2023

Poniedziałek, 3 kwietnia 2023

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

na  ścianach ulicznego schronu w Chersoniu namalowano ikonę Matki Bożej Orantki. Ten sam wizerunek, który utrwalono na mozaice kopuły Soboru Sofijskiego, jednej z najstarszych i najważniejszych świątyń Kijowa. Niewielkie bezpieczne schronienia z betonu, znajdujące się na przystankach autobusowych, nazywają się po ukraińsku „ukryciem”. Maryja wznosząca obie ręce ku Niebu, w geście oznaczającym nieustaną modlitwę oraz całkowite oddanie się Bogu i zawierzenie Jego woli, staje się teraz naszym „ukryciem”, przypominając mieszkańcom stolicy oraz ostrzeliwanego Chersonia, słowa rozpoczynające popularną w tradycji wschodniej modlitwę akatystu: „O, Waleczna Hetmanko (…); Ty, która posiadasz moc niezwyciężoną, od wszelkich nieszczęść wybaw nas!”

Ten list zacząłem pisać w pociągu z Warszawy do Kijowa. Kolej odgrywa w czasie wojny niezwykle ważną rolę, a dwie kluczowe linie łączące Kijów z Polską przypominają arterie, którymi krew dociera z serca do narządów ciała. Od ponad roku te komunikacyjne szlaki są dla nas arteriami wolności, bezpieczeństwa i międzynarodowej solidarności. Pociągami jeżdżą teraz wszyscy, łącznie z przywódcami światowych mocarstw. Każdy wagon, to swoisty świat w pigułce, a wśród pasażerów, przeważnie kobiet, słychać rozmowy po ukraińsku, rosyjsku, polsku, angielsku a czasem w innych mniej znanych mi językach. Dla części podróżujących Przemyśl, Chełm lub Warszawa, to tylko przystanki w drodze do Europy Zachodniej, Ameryki albo Kanady. Na peronie warszawskiego dworca wschodniego widziałem przed kilkoma dniami ludzi wpadających sobie w ramiona i słyszałem wypowiadane ze wzruszeniem słowa: „Nareszcie razem”. Podobnie było w poniedziałek rano w Kijowie. Tylko, że tutaj, czekającymi z kwiatami byli często żołnierze.

„Co świadczy o tym, że jesteśmy dorośli? Bynajmniej nie wiek, lecz odpowiedzialność za siebie i innych”. Słuchałem z uwagą mądrej homilii podczas udzielania sakramentu bierzmowania. Choć biskup Romuald nie mówił o wojnie, jego słowa, to trafny opis motywacji, którą kieruje się wielu ukraińskich żołnierzy. To właśnie odpowiedzialność za swoich najbliższych, kraj i własną przyszłość sprawia, że wielu z nich dobrowolnie zgłosiło się do służby. Broniąc własnego domu trzeba dorastać szybciej i podejmować dojrzałe wybory. Kiedy Oleksandr Mykhed, zapytał podczas dyskusji w kijowskiej siedzibie stowarzyszenia pisarzy PEN Ukraina, swojego kolegę po piórze i żołnierza Illariona Pavliuka, czemu poszliście na wojnę, ten odpowiedział krótko: „bo to jedyny sposób, by ochronić nasze dzieci”. Na sali, niedaleko mnie, siedział jego nastoletni syn. Jestem przekonany, że z dumą słuchał swojego ojca. Nie dziwię się też żołnierzom, że nie wyobrażają sobie życia w totalitarnej rzeczywistości jaka panuje w Rosji. Dlatego walczą, przekonani, że Ukraina tej wojny przegrać po prostu nie może.

Nie udało mi się tym razem pojechać z o. Miszą, s. Augustyną oraz wolontariuszami Domu św. Marcina z misją humanitarną na Chersońszczyznę. Słucham więc ich opowieści o znajomych miejscach i ludziach. To teraz bardzo niebezpieczny region. Rosjanie ostrzeliwują miasto i okoliczne wsie z dużą intensywnością. Dlatego po południu ulice pustoszeją. Marzena, wolontariuszka warszawskiej grupy Charytatywni – Freta, która od blisko roku mieszka w Fastowie, wspomina o niezwykłym spotkaniu w jednej z naddnieprzańskich wiosek. „Zostaliśmy zaproszeni na obiad do ormiańskiej rodziny. W okolicy nie działa żaden sklep, więc ludzie jedzą teraz wszystko, co daje im ziemia i woda. Taki wymuszony powrót do natury. W pewnym momencie przyszła do nas z wielkim wysiłkiem, podpierając się na kulach, starsza kobieta. Ktoś jej powiedział, że do wsi przyjechali Polacy”. Pani Urszula, bo tak ma na imię Polka pochodząca z Drohobycza, trafiła w te odległe strony wiele lat temu razem ze swoim mężem Rosjaninem. Kiedy usłyszała „dzień dobry” w ojczystym języku rozpłakała się. Od prawie 40 lat nie miała okazji rozmawiać po polsku. Wyspowiadała się przed Wielkanocą, która ze względu na sędziwy wiek i trudne wojenne warunki, może być jedną z ostatnich w jej życiu. Pan Bóg potrafi odnajdywać swoje zagubione owieczki.

Wielki Post był dla wielu z nas bardzo aktywny kaznodziejsko. Bracia głosili konferencje i rekolekcje w parafiach i wspólnotach zakonnych w Ukrainie i w Polsce. Rok temu było zupełnie inaczej. Kiedy toczyły się ostre walki o Kijów, a na Lwów, Czortków, Chmielnicki i Charków, czyli tam, gdzie są dominikanie, spadały rakiety, naszą amboną stały się przede wszystkim klasztorne kaplice, a słuchaczami najczęściej ci, którzy wokół nas szukali bezpieczeństwa. Ten Wielki Tydzień zaczęliśmy inaczej. Bardziej normalnie, choć do normalności wciąż daleko. Przywykliśmy jednak i uczymy się jak nie dać się pokonać złu wojny.

Wspominałem kiedyś o cmentarzach, które przypominają klepsydry, a świeże mogiły poległych żołnierzy, odmierzają kolejne dni wojny. Ale są też inne zegary i kalendarze. To oddziały położnicze. O ile dane dotyczące strat wojskowych po stronie ukraińskiej są utajnione, w tym liczba naszych zabitych żołnierzy, to w mediach pojawiają się informacje o liczbie urodzin. W Kijowie w ciągu 400 dni wojny, czyli do końca marca, przyszło na świat 18 450 dzieci. Było wśród nich o prawie 600 więcej chłopców niż dziewczynek, 317 bliźniaków i cztery trojaczki. Czy to dużo? Do wojny rodziło się w stolicy Ukrainy kilkanaście tysięcy dzieci więcej. I choć każde nowe życie jest znakiem nadziei, to sytuacja demograficzna kraju staje coraz bardziej tragiczna. Potężna fala uchodźców, deportacje do Rosji mieszkańców terenów okupowanych, cywilne i wojskowe ofiary działań wojennych oraz mała dzietność, to wszystko sprawia, że skutki wojny będą na długie lata dla nas niezwykle bolesne .

„Gdy spełnia się coś, o co modlę się długo i wytrwale, prawie zawsze wzrusza mnie to bardziej, niż prośba wysłuchana natychmiast”. Napisała w jednym z listów św. Teresa Benedykta od Krzyża (Edyta Stein). Zanotowałem te słowa będąc w nowicjacie, a dziś przywołuję je nie bez powodu. Kiedy wybuchła wojna próbowałem zgłosić się jako ksiądz do któregoś ze szpitali. Wtedy okazało się to niemożliwe. Pragnienie jednak pozostało. Dlatego bardzo ucieszyłem się, gdy w sobotę zadzwonił biskup Witalij i zapytał czy dominikanie nie mogliby podjąć się posługi kapelana w jednym z kijowskich szpitali, gdzie pilnie szukają rzymsko-katolickiego księdza? To sytuacja w ukraińskich realiach dość wyjątkowa, a posługa wśród chorych jest wciąż słabo rozwinięta. Na szczęście, wraz z wybuchem wojny, widać zmiany na lepsze i troskę władz, by zapewnić cywilnym i wojskowym pacjentom także wsparcie duchowe. W najbliższych dniach rozpoczniemy więc nowy etap naszej posługi duszpasterskiej w Kijowie. Ojciec Oleksandr zostanie kapelanem szpitalnym razem z księdzem prawosławnym i greckokatolickim. A ja po raz kolejny w życiu przekonuję się, że Pan Bóg spełnia nasze marzenia, choć w tym przypadku, z rocznym terminem oczekiwania. Widocznie w Niebie mają teraz wiele innych pilnych próśb z Ukrainy. Proszę, pamiętajcie w modlitwie o naszym o. Oleksandrze, bo posługa w szpitalu w czasie wojny, to trudne zadanie.

Choć w tym roku chrześcijanie tradycji wschodniej i zachodniej w Ukrainie nie świętują Paschy w tym samym czasie, to słowa powtarzane podczas cerkiewnych liturgii są naszym wspólnym, szczerym wyznaniem wiary: „Chrystus powstał z martwych, śmiercią podeptał śmierć, i będącym w grobach życie dał”.

Z wdzięcznością, najlepszymi życzeniami świątecznymi oraz prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 3 kwietnia 2023 roku, godz. 23.50

Środa, 22 lutego 2023

„Dziś, gdy otaczają nas realne ruiny miast i wsi Ukrainy, nie ma w nas ruiny ducha” – napisała wybitna ukraińska poetka Lina Kostenko do uczestników spotkania poświęconego jej twórczości, które odbyło się w czerwcu we Wrocławiu. „W dzieciństwie zbudził mnie dźwięk niemieckich bombowców przeszywających ukraińskie niebo o świcie 22 czerwca 1941, ten sam dźwięk bombowców, tym razem rosyjskich, przeszył ukraińskie niebo nad ranem 24 lutego 2022 roku. Historia zatoczyła koło” – dodaje Kostenko, która wkrótce obchodzić będzie 93 urodziny.

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

pisząc do Was w przededniu rocznicy wybuchu wojny przywołuję słowa, które jak mi się wydaje, dobrze oddają to, czego Rodzina Dominikańska doświadcza od roku w Kijowie, Fastowie, Charkowie, Lwowie, Chmielnickim, Czortkowie, Żółkwii, Mukaczewie i w wielu innych miejscach Ukrainy. Rosjanom udało się zrujnować nasze miasta i wsie, ale nie pokonali ducha. Nie odebrali nam nadziei i woli walki.

Nad moim łóżkiem wisi duża mapa. Krótko po przeprowadzce z Warszawy do Kijowa, powiesiłem ją w swoim pokoju, by jeszcze lepiej poznać kraj, który stał się ponownie moim domem. Ale to właśnie wojna uczy nas wszystkich geografii Ukrainy. Bucza, Mariupol, Izium, Bachmut – te nazwy miast, powtarzane w milionach relacji telewizyjnych na całym świecie, stały się symbolem niezłomności ukraińskiego narodu oraz potworności zła, którego doświadcza. A to przecież tylko początek bardzo długiej listy miejsc zniszczonych przez wojnę. Każde z nich oznacza tragedie konkretnych ludzi, ich łzy, ból i cierpienie. Wiele takich historii wysłuchałem od ludzi, których spotykałem przez ostatni rok. Noszę je sobie i choć mijają kolejne miesiące, wciąż ożywają w mojej pamięci. Baba Wira, bo tak kazała na siebie mówić, kiedy odwiedzaliśmy ją w maju z o. Andrzejem i ks. Wojciechem z Caritasu, obchodziła właśnie 82 urodziny. Od ponad trzech miesięcy mieszkała wraz z kilkunastoma innymi kobietami w podziemiach kościoła na Sałtiwce, najbardziej zniszczonej dzielnicy mieszkalnej Charkowa. Nie trzeba jej było długo namawiać, by w mroku piwnicy, przy świetle latarek, zaśpiewała ludową piosenkę o Hali idącej po wodę. Pamiętam starszą, ale tryskającą energią kobietę z podkijowskiej Dmytriwki, opowiadającą jak błagała Rosjan, by pozwolili pochować zastrzelonych przed jej chatą ukraińskich żołnierzy. A kiedy się nie zgodzili, przez kilka dni odganiała psy włóczące się po ulicy. A później karmiła barszczem Antona, który nie chciał strzelać do Ukraińców, bo jego mama była Ukrainką, a tato Buriatem. Wspominam starszego mężczyznę z Nalyvaivki, którego odwiedziliśmy we wrześniu wraz z ojcami Wojciechem, Christopherem i Jackiem w drodze do Fastowa. Pokazywał laską na stertę złomu i śmiecie leżące pod drzewem. Tylko tyle pozostało z jego domu. Mieszkał teraz w kontenerowym budynku postawionym  przez o. Miszę i wolontariuszy Domu św. Marcina. I bolało go bardzo, że to wszystko zrobili mu „swoi”, bo choć większość życia spędził w Ukrainie, to urodził się w Rosji i mówił do nas po rosyjsku.

Przeglądając zdjęcia w telefonie znalazłem fotografię, którą zrobiłem 1 stycznia 2022 roku. Syn moich przyjaciół, pasjonujący się modelarstwem, podarował mi miniaturowy model rosyjskiego czołgu T-60. Przyłożyłem go do mapy, lufą skierowaną w stronę Kijowa, nieco poniżej Buczy i Irpienia i zrobiłem zdjęcie, by w ten sposób podziękować chłopcu za podarunek. Nigdy bym wtedy nie pomyślał, że za trzy miesiące, dokładnie w tych miejscach będą stały prawdziwe rosyjskie czołgi. „Nie wierzyliśmy, że to może się stać” – powtarza dziś wielu moich ukraińskich znajomych, kiedy wspominamy 24 lutego. I chyba wielu z Was w Polsce, Europie i na świecie długo otrząsało się z przeżytego szoku.

Podczas misji humanitarnych Domu św. Marcina de Porres na Charkowszczyznę zwykle zatrzymujemy się na nocleg u Sióstr Małych Misjonarek Miłosierdzia, które prowadzą dom dla samotnych matek w Korotyczu. Dominikanie są siostrom orionistkom dobrze znani, bo od ponad pięciu lat bracia przyjeżdżają do nich z posługą duszpasterską. Lubię słuchać jak siostry Kamila i Renata opowiadają o swoich perypetiach z dziewczynami, które wiele w życiu przeszły. Z tych historii mógłby powstać niezły serial. Zauważyłem, że siostry zawsze mówią o ludziach, z którymi żyją i którym służą, z autentyczną miłością, troskliwością, z trzeźwą oceną sytuacji i dużą dozą humoru. Bardzo to piękne i ważne.

Zapytałem siostrę Renatę o najradośniejszy moment wciągu tego ostatniego roku. Opowiedziała historię z początku wojny. „Zrobiło się w Charkowie bardzo niebezpiecznie dlatego podjęłyśmy decyzję o ewakuacji naszego domu razem z mamami i ich dziećmi. Dzień przed wyjazdem, wieczorem, spożyłyśmy Najświętszy Sakrament znajdujący się kaplicy i spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy, w tym naczynia liturgiczne. Rano okazało się jednak, że w busach jest za mało miejsca dla wszystkich. Część z nas została. I wtedy uświadomiłyśmy sobie, że przecież nie mamy Pana Jezusa w tabernakulum. Ksiądz biskup przysłał następnego dnia rano księdza, by odprawił Mszę świętą. Znalazłyśmy kielich, ale nie było pateny. Wzięłyśmy więc z przedszkola mały czerwony plastikowy talerzyk, który dzieci używały do jedzenia, aby na nim konsekrować Chleb, a następnie umieścić Najświętszy Sakrament w tabernakulum. Pan Bóg pokazał nam w ten sposób, że jest z nami. «Ty siedzisz w piwnicy, w wilgoci i pleśni, a Ja jestem z tobą w tej czerwonej dziecięcej miseczce, a nie w złotym kielichu»”. Siostra Renata kończyła opowieść bardzo wzruszona. A ja noszę ją w pamięci od kilku dni.

Tego samego dnia, bardzo wcześnie rano, odprawialiśmy Mszę świętą razem z siostrami i naszymi wolontariuszami. „Kiedyś usłyszałem od jednego ze starszych ojców, że Msza święta to najważniejsza sprawa jaką masz do zrobienia w ciągu dnia” – mówi mi o. Misza, kiedy zdejmujemy ornaty. Znamy się od dawna, więc dobrze wiem, że w podróży nie odkłada sprawowania Eucharystii na później. Ma rację, bo przecież nigdy nie wiadomo co nas czeka. Ta poranna modlitwa uświadomiła mi, że wszystko co robimy, nasza posługa i działania są komentarzem do tej jedynej Ofiary Jezusa Chrystusa. I wracam do ważnych dla mnie słów, do Listu do Rodziny Dominikańskiej w Ukrainie, który  21 marca przysłał nam o. Timothy Radcliffe OP: „Każda Eucharystia wyraża naszą nadzieję, że przemoc, zniszczenie i śmierć nie będą miały ostatniego słowa. Kiedy życie miało zostać Mu odebrane siłą, uczynił z siebie dar. To jest właśnie eucharystyczna nadzieja i hojność, którą Rodzina Dominikańska żyje dzień po dniu w Ukrainie”.

Po rozładowaniu ciężarówki z pomocą humanitarną przekazaną organizacji „Volonter 68” w Charkowie, zatrzymaliśmy się na chwilę rozmowy z siedzącym za stołem brodatym mężczyzną w średnim wieku. Andrij do wojny zajmował się produkcją obuwia, a później zaczął pomagać. Na początku rosyjskiej agresji rozwoził po okolicy pomoc humanitarną. „Zaczął się ostrzał i na jednym z punktów kontrolnych zostaliśmy zatrzymani przez ukraińskich żołnierzy, którzy zdecydowanie odradzali jechanie dalej. Mówię do nich: «Chłopcy, przecież tam są ludzie, którzy potrzebują insuliny. Jeśli nie dojadę do nich, to wpadną w śpiączkę»”. Gdybym był wtedy na miejscu Andrija, to najprawdopodobniej zrezygnowałbym z dalszej jazdy z lekami, tłumacząc się przed samym sobą, że przecież się nie da. Tak wielu bohaterów „drugiego planu” przez ten rok wojny pokazało mi jednak swoim działaniem, że są sytuację, kiedy nie powinno się łatwo zniechęcać, rezygnować, bać się, odmawiać pomocy i opuszczać rąk. Są momenty w życiu, w których warto i trzeba podjąć ryzyko.

„Wydaje się, że ludzie nie latają, a skrzydła mają. A skrzydła mają.” Widząc zdjęcie Katii przypominam sobie popularny w Ukrainie wiersz Liny Kostenko. W drodze do Chersonia, dokąd wolontariusze Domu św. Marcina de Porres razem z ojcami Miszą, Oleksandrem z Kijowa oraz Rusłanem, rektorem seminarium duchownego, zawieźli niedawno kolejne kilkanaście ton pomocy humanitarnej, znajduje się malowniczo położona wioska Myhija. Tam każdy, choć przez chwilę, może poczuć się aniołem. Pomagają w tym metalowe skrzydła ustawione nad brzegiem urwiska.

Ludzkie skrzydła w wierszu Liny Kostenko są utworzone nie z piór i puchu, lecz z prawdy, cnoty i zaufania. Poetka dodaje, że jednych uskrzydla wierność w miłości, innych szczerość w działaniu, a także szczodrość wobec trosk i potrzeb drugiego. Skrzydłami bywają poezja lub marzenia. Znając Katię i wolontariuszy z naszych misji humanitarnych, jestem przekonany, że mają w sobie wiele z aniołów. I choć twardo stąpają po ziemi, a ich plecy często pobolewają od dźwigania paczek i wielogodzinnych podróży, to mają skrzydła utkane ze współczucia i miłości bliźniego. Dziękuję, że mogę być z Wami i uczyć się od Was.

Z pozdrowieniami, prośbą o nieustanną modlitwę i przeogromną wdzięcznością dla Was, którzy jesteście z nami i Ukrainą,

Jarosław Krawiec, Kijów, 22 lutego 2023 roku w Środę Popielcową

Niedziela, 5 lutego 2023

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

mój ostatni list zawierał poruszające świadectwo bólu rozdzierającego teraz serca wielu ukraińskich kobiet. Cierpią również mężczyźni, bo na froncie giną także dziewczyny, matki i żony. Wiele z nich służy w szeregach Sił Zbrojnych Ukrainy jako personel medyczny. To zarówno osoby młode, jak też mające już spore fachowe doświadczenie lekarki i sanitariuszki. W Dzień Jedności Ukrainy, obchodzony jako święto państwowe 22 stycznia, wybrałem się na koncert Tarasa Kompaniсzenko i zespołu „Chorea Kozacka”. Odbywał się on w wyjątkowym dla Kijowa miejscu, a mianowicie na terytorium prawosławnej Ławry Peczerskiej.

Taras Kompaniczenko jest jednym z najbardziej znanych wykonawców tradycyjnej muzyki ukraińskiej, bandurzystą, lirnikiem i poetą. Kiedy wybuchła wojna wstąpił w szeregi obrony terytorialnej Kijowa, stanowiącej obecnie część ukraińskiej armii. Nie on jeden zresztą spośród miejscowych artystów i inteligencji, o czym mogłem się przekonać podczas koncertu. Dostrzegłem na nim panią Alisę. Piękna, młoda kobieta w wojskowym mundurze wzbudziła sympatię wielu osób. Potańcując od czasu do czasu tuliła do serca maleńką córeczkę. W sakralnych wnętrzach Ławry wyglądała jak żywa ikona nadziei. Po koncercie podszedłem do niej, by podziękować za to, co robi dla Ukrainy.

Z publikacji w kijowskim „Weekendzie” dowiedziałem się, że Alisa Szramko na co dzień jest nauczycielką i muzealniczką. Ma dwie córki, z których najmłodsza urodziła się już podczas rosyjskiej inwazji. Zanim została mamą, korzystając z urlopów, jeździła jako sanitariuszka na wschód Ukrainy, gdzie od lat toczyły się walki. Pani Alisa należy do ochotniczej organizacji ratowników medycznych założonej po rozpoczęciu działań wojennych w 2014 roku. „Hospitalierzy”, czyli „Szpitalnicy” zrzeszają blisko 360 ratowników medycznych, prowadzą szkolenia z udzielania pierwszej pomocy oraz ewakuują rannych z linii frontu. Podobnych organizacji jest w Ukrainie więcej. To niezwykle odważni ludzie, prawdziwe anioły ratujące życie w najtrudniejszych warunkach.

Po każdym zakończonym alarmie przeciwrakietowym na moim telefonie pojawia się statystyka mówiąca wiele o codziennym życiu mieszkańców Kijowa. Od początku wielkiej wojny 661 razy wyły syreny. Wszystkie alarmy trwały łącznie 735 godz. i 56 min. Dzieląc tę liczbę przez 24, czyli ilość godzin w ciągu doby, otrzymujemy wynik bliski 31. To miesiąc! Od 24 lutego minęło 347 dni wojny, z czego przez miesiąc mieszkańcy stolicy Ukrainy żyli w zagrożeniu życia lub zdrowia. Wielu w niemałym stresie, z przerwanymi zajęciami w szkołach, pracą, zakupami, zabawami dzieci w przedszkolach, w niepewności, czy to tylko straszenie czy może lecą kolejne rakiety. Czy do tego można przywyknąć? Przywyka się.

Iryna i Wiktor pobrali się w ostatni dzień stycznia. Nie znali się do wojny, ale od kiedy wraz z grupą kilkudziesięciu osób zamieszkali na pewien czas w naszym kijowskim klasztorze, można było spotkać ich coraz częściej razem. Nic więc dziwnego, że na miejsce swojego ślubu wybrali właśnie dominikańską kaplicę i aulę naszego Instytutu. To była skromna uroczystość. Zjawiła się najbliższa rodzina państwa młodych oraz kilku przyjaciół. I oczywiście bracia, którzy akurat byli w klasztorze. Nasz przeor o. Petro podczas ślubnego kazania zauważył, że w znaczeniu imion nowożeńców ukryte są dwa największe teraz pragnienia mieszkańców Ukrainy, czyli „pokój”, co po grecku oznacza imię Iryna oraz „zwycięstwo”. Victor, to po łacinie zwycięzca. Irynę z Wiktorem połączyła miłość i sakramentalne małżeństwo. Mam nadzieję, że doczekamy się wraz z wolnym i demokratycznym światem, pokoju i zwycięstwa Ukrainy.

Iryna pochodzi z Chersonia. Podczas weselnego przyjęcia jej kuzynka, trzymająca na rękach trzymiesięczną córeczkę, opowiada o wyjeździe z okupowanego przez Rosjan miasta. Nie bez trudności, w stresie, niepewności i w zaawansowanej ciąży, dostała się drogą przez Zaporoże na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Gdyby dziecko urodziło się w Chersoniu, który został nielegalnie anektowany przez Rosję, jako część jej terytorium, otrzymałoby rosyjskie dokumenty, a wówczas wyjazd mógłby być bardzo trudny albo wręcz niemożliwy.

Pomimo trwającej od kilku miesięcy ewakuacji cywilnych mieszkańców przyfrontowych regionów Ukrainy, wciąż pozostało tam wiele osób starszych, schorowanych i z niepełnosprawnościami. Mając ograniczone możliwości poruszania się są bardzo zależni od wsparcia innych. W ubiegłym tygodniu znów byliśmy na Charkowszczyźnie. Z o. Miszą, s. Augustyną i wolontariuszami Domu Świętego Marcina de Porres z Fastowa zawieźliśmy kilkanaście ton jedzenia, środków czystości, ciepłą odzież, leki, piecyki i generatory.

W Bałakliji znaleźliśmy w naszym busie podróżnika na gapę. Podczas rozładunku z pomiędzy pudełek wyskoczył rudy kot. Zaczęliśmy się zastanawiać skąd się tam wziął. Nie wyglądał na bezdomnego. Szybkie śledztwo wykazało, że przyjechał z Fastowa. Najwyraźniej dwa dni wcześniej, podczas wieczornego pakowania samochodów, wskoczył do środka przez nikogo nie zauważony. Cóż było robić. Mieliśmy dodatkowego pasażera również w drodze powrotnej. Kilka dni później w Fastowie znów podobno kręcił się wokół samochodów. Najwyraźniej lubi podróże. Nie był to jedyny kot, który z nami wracał. Ojciec Misza zdecydował się przygarnąć do klasztoru kota rasy maine coon, który stracił pod Charkowem swoich właścicieli. Zwierzę jest głuche, więc po tym, co przeszło, postaramy się dać mu nowy i bezpieczny dom.

Podróże do Charkowa, to okazja do spotkania z o. Andrzejem. Z dumą słucham opowieści mojego starszego współbrata o tym, jak posługuje żołnierzom blisko linii frontu. Jeździ tam m.in. z jedną z naszych parafianek, która już od 2014 roku wozi ukraińskim obrońcom jedzenie, leki i potrzebną pomoc. Jak podkreśla o. Andrzej, najważniejsze jest zaufanie. Trzeba czasu, otwartości, a przede wszystkim obecności, by móc je zbudować. Wśród dotychczas spotkanych żołnierzy nie było katolików. W jednym z miejsc o. Andrzej odprawił Mszę świętą. Piękny wyraz uobecnienia ofiary Chrystusa.

W sobotę odwiedził Czortków zwierzchnik Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej. Przyjechał poświęcić świeżo ukończone malowidła w prezbiterium Soboru Piotra i Pawła oraz krzyż misyjny. Ojciec Dmytro z naszego czortkowskiego klasztoru, który razem z o. Svoradem wzięli udział w uroczystościach, opowiadał o serdecznym spotkaniu z abp. Światosławem Szewczukiem, który z dużą sympatią odnosi się do dominikanów. W końcu swój doktorat obronił na naszym rzymskim Uniwersytecie Angelicum. Ojciec Dima przysłał mi zdjęcie na którym stoi razem z dwoma greckokatolickimi metropolitami. Tym drugim jest abp. Wasyl z Tarnopola. Podobnie jak o. Dima, pochodzi z Jaremcza w Karpatach i w dawnych czasach pracował razem z jego tatą, więc zawsze nazywa go zdrobniale Dmytrykiem.

W święto Tomasza z Akwinu, które w tym roku wyjątkowo uroczyście obchodzą dominikanie na całym świecie z racji jubileuszu śmierci i kanonizacji patrona naszego kijowskim Instytutu Wyższych Nauk Religijnych odbyła się uroczysta Msza święta oraz dyskusja wokół ukraińskiego przekładu „Metafizyki” Arystotelesa. „Jaki jest ukraiński Arystoteles?” Odpowiadając na to pytanie filozof i tłumacz dzieła Oleksij Panycz, podzielił się anegdotą, o tym, jak przed kilkoma laty organizowano w instytucie filozofii dzień Arystotelesa. „Bardzo chciałem postawić w sali konferencyjnej jego popiersie”  – opowiadał prof. Panycz. „Platonów było pełno, ale Arystotelesa szukaliśmy po Kijowie przez tydzień. Postanowiliśmy ubrać go w ukraińską wyszywankę [tradycyjny ukraiński strój –J.K.]. Koszula dla dorosłego nie pasowała, dlatego musieliśmy założyć Arystotelesowi dziecięcą wyszywankę. Otóż ukraiński Arystoteles urodził się niedawno i musi jeszcze urosnąć” – żartował nasz gość, dodając: „Będzie można powiedzieć jak jest przyjmowany w języku ukraińskim dopiero za jakiś czas”.

W ten sam dzień we Lwowie Natalia i Jan, małżeństwo świeckich dominikanów, po skończonym nowicjacie złożyło pierwsze czasowe obietnice. Janek jest żołnierzem i korzystając z kilkudniowej przepustki mógł nie tylko odwiedzić swoją żonę i dzieci, ale również zrobić kolejny ważny krok na drodze swojego dominikańskiego świeckiego powołania.

Każdy list jest okazją do wdzięczności za solidarność z Ukrainą oraz różnorakie wsparcie, którego nam udzielacie. Tak bardzo chciałbym osobiście podziękować wszystkim naszym ofiarodawcom. To bardzo trudne w tych warunkach, ale nie tracę nadziei, że kiedyś się uda.

Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

o. Jarosław Krawiec OP

Kijów, niedziela, 5 lutego 2023 roku, godz. 23.00

Sobota, 21 stycznia 2023

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

czekałem z wysłaniem tego listu, aż ojciec Misza i wolontariusze Domu św. Marcina de Porres będą bezpieczni w drodze powrotnej do Fastowa. Pojechali wczoraj z pomocą humanitarną do Chersonia. Niestety, nie mogłem wybrać się tym razem z nimi, więc słucham telefonicznych relacji z tej wyprawy. Jest tam teraz niebezpieczne, bo miasto i okolice są codziennie ostrzeliwane. Według księdza Maksyma z chersońskiej parafii, wczorajszy dzień był jednym z gorszych. Obok wielu ataków zza Dniepru, gdzie stacjonują wojska rosyjskie, słychać było również uliczne strzelaniny. Nic dziwnego, że wielu mieszkańców wyjechało w ostatnim czasie z Chersonia. „Rano rozdawaliśmy jedzenie na osiedlu niedaleko rzeki. W klatce schodowej 5-piętrowego bloku zostały już tylko trzy rodziny” – opowiada ojciec Misza.

Można się zastanawiać czy warto ryzykować zdrowiem i życiem jeżdżąc w takie miejsca. Pomoc humanitarną da się przecież dostarczyć inaczej. Dzięki zaufanym miejscowym wolontariuszom dotarłaby również do potrzebujących. Tak byłoby nawet prościej, taniej i na pewno bezpieczniej. Kto jednak doświadczył spotkania twarzą w twarz z ludźmi, którzy żyją na terenach przyfrontowych, dla których regularne ostrzały, brak prądu, zimno i niepewność jutra są codziennością, kto zobaczył ich radość z odwiedzin, wie, że warto i trzeba do nich jechać. To nakaz serca i miłości. Jedzenie, leki i ciepłą odzież można przekazać cudzymi rękoma, nadzieję w chwilach trudnych przynosi się razem ze swoją obecnością.

Ojciec Misza opowiadał o spotkaniu z mieszkańcami Czarnobajiwki, gdzie kilka miesięcy temu toczyły się zaciekłe walki między wojskami rosyjskimi i ukraińskimi. Wieś ta uważana jest za bramę do Chersonia od północy, a znajdujące się tam lotnisko, stało się symbolem ukraińskiej niezłomności. Jedna z pań obchodziła właśnie urodziny. Podobno czekała na gości od rana z butelką szampana!

Wojna stworzyła specyficzny dress code, czyli sposób ubierania się właściwy na te czasy. Legendarne stały się koszulki noszone przez prezydenta Zełenskiego. Mamy i nasze bluzy wolontariuszy Fundacji oraz Domu św. Marcina de Porres. „Zamów taką dla mnie. – proszę Miszę, widząc jego nową czarną bluzę z kodem Jk 4, 17- Tylko najlepiej w rozmiarze przynajmniej 3XL!”. „Co to za cytat z Listu św. Jakuba?”  – pytam na odchodne. „Kto zaś umie dobrze czynić, a nie czyni, grzeszy” – odpowiada ojciec Misza. Mocne słowa! Z pewnością zostaną ze mną na długo.

Zauważyłem, że spotykający się ludzie często wpadają sobie w ramiona.  W czasie wojny ta forma przywitania stała się popularna. Wcześniej w Ukrainie pozwalały sobie na taką poufałość raczej tylko bliskie osoby. Wydaje mi się, że teraz po prostu przekonaliśmy się jak jesteśmy dla siebie ważni i potrzebni. I jak kruche i niepewne jest nasze życie. Jakiś czas temu na pożegnanie z małżeństwem wolontariuszy, którzy byli naszymi przewodnikami w okolicach Iziumu, na ciemnej i spowitej mgłą drodze przyfrontowej charkowszczyzny, też wpadliśmy sobie w ramiona. Znałem ich ledwo od kilku godzin, ale doświadczenie wspólnie przebytego kawałka drogi i dzielenia chleba z potrzebującymi zbliżyło nas do siebie.

Poprzedni list napisałem przed Bożym Narodzeniem. Od tego czasu wiele się wydarzyło. Choćby wizyta kardynała Konrada Krajewskiego, który po raz kolejny przywiózł do Ukrainy pomoc z Watykanu. Tym razem generatory i mnóstwo potrzebnej zimą bielizny termicznej. Nie planowaliśmy tego spotkania wcześniej, ale kiedy dowiedzieliśmy się, że wybiera się na święta do Kijowa, zadzwoniłem do niego i zaprosiłem do Fastowa. Podczas jednej z poprzednich wizyt, kardynał odwiedził już naszą dominikańską wspólnotę w Kijowie. Papieski jałmużnik spędził wigilię z siostrami i braćmi oraz wolontariuszami i mieszkańcami Domu św. Marcina, a podczas Pasterki wygłosił poruszające kazanie. Przywołując w nim zaproszenie Jezusa: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy obciążeni i utrudzeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Mt 11,28), zaakcentował słowo «wszyscy». Rzeczywiście, wojna w sposób niezwykły otwiera na drugiego człowieka i sprawia, że idzie się służyć razem potrzebującym. Myślę, że tego też doświadczył kardynał Konrad podczas rozmów z uchodźcami i naszymi wolontariuszami.

W uroczystość Objawienia Pańskiego otwarliśmy kolejny dom, tym razem dla wojennych przesiedleńców. To wielka radość w tych trudnych czasach i jeszcze większa wdzięczność dla wszystkich, którzy przyczynili się do jego powstania. Mieszka w nim już kilkanaście osób, zwłaszcza matek z małymi dziećmi. To już trzeci dom prowadzony  przez nas w Fastowie, w którym pomoc znajdują osoby potrzebujące. Razem z arcybiskupem Visvaldasem, nuncjuszem apostolskim w Ukrainie, który przyjechał poświęcić budynek, rozmawiamy z Panią Oksaną i jej 9-letnim synem Żenią. Uciekając przed bombami, przyjechali do nas z Bachmutu na samym początku wojny. Jej mąż i ojciec chłopca, także Żenia, zginął na froncie walcząc o wolną Ukrainę. W otwarciu domu dla uchodźców wzięli udział Bartosz Cichocki, polski ambasador w Kijowie oraz jego żona Monika. Od dawna są osobiście związani z prowadzoną tu działalnością. Ciesząc się, że udało się zaistnieć kolejnej dobrej i potrzebnej inicjatywie, jesteśmy zgodni, że wieloletnie „doświadczenie Fastowa” każdego z nas zmieniło. Tak działa miłosierdzie.

Wielkie wrażenie zrobił na mnie dobroczynny koncert młodzieżowego chóru Państwowej Akademii Muzycznej z Kijowa, który odbył się wczoraj w auli dominikańskiego Instytutu św. Tomasza z Akwinu. Kilkunastu młodych artystów wykonało dziesięć utworów ukraińskich twórców. Jednym z nich była przepięknie zaśpiewana przez Oleksandrę Stetsiuk tradycyjna pieśń „Górą, doliną chodzę”, opowiadająca w dialekcie Łemków karpackich historię dziewczyny opłakującej stratę swojego chłopaka: „Górą, doliną chodzę. Nie widzę nikogo. Serce moje płacze, serce moje płacze. Od żalu wielkiego” (tutaj można wysłuchać tą pieść w wykonaniu Pani Oleksandry na jednym z wcześniejszych koncertów: https://www.youtube.com/watch?v=4Srfp6Fj4do).

Wojna codziennie zabiera życie wielu wspaniałym ludziom i rozrywa serca ich bliskich. Przeglądając wiadomości, którymi dzielą się znajomi, znalazłem wspomnienie o Viktorze Onyśko, reżyserze montażu, który kilku miesięcy temu został ukraińskim żołnierzem. Zginął na froncie 30 grudnia mając 40 lat. Nigdy nie spotkałem Viktora, choć w pewnym sensie znałem go z wielu świetnych ukraińskich filmów, które współtworzył. Jego żona Olga podzieliła się publicznie w Facebooku wspomnieniem o mężu. I bólem, którego jest tak wiele teraz w Ukrainie. Przyznam, że nie mogę czytać słów Olgi bez wzruszenia.

„Moje serce na zawsze pozostanie w strasznym 2022 roku. Bo Ty w nim zostałeś. Mój bohaterze. Moja miłości. Moje wszystko. Nie wiem jak żyć i oddychać bez Ciebie. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będę mogła marzyć.

Jedyne, czego teraz chcę, to aby zło «raszyskie» (określenie powstałe z początkiem wojny z połączenia dwóch słów: «Russia» i «rasizm» – przyp. J.K.) zostało jak najszybciej ukarane i aby jak najmniej osób odczuło ten nieopisany i palący ból straty.

Niewiele o Tobie tu pisałam, bojąc się, wstyd się przyznać, by nie zaszkodzić. Facebook to nie najlepsze miejsce na szczerość. Zresztą sam mówiłeś, że twoje raporty z ukraińskiego frontu są tylko dla mnie. Miałeś montować filmy, a zamiast tego «zmontowałeś» wojskową rzeczywistość jako oficer kompanii. Dwa razy na zero – Chersońszczyzna i Donbas. Bez żadnej okazji, aby się zobaczyć. Byłeś bardzo zmęczony, ale troszczyłeś się o swoimi towarzyszy. Martwiłeś się każdą stratą. Powiedziałeś, że na wojnie nie ma większej tortury niż informowanie rodzin o śmierci bliskich. Teraz odczułam to na sobie. Serce mi pękało, gdy twój żołnierz szlochał do telefonu i przysięgał mi, że nigdy nie znał lepszego człowieka ani dowódcy.

Mówią, że bohaterowie nie umierają. Niestety, umierają. Umierają teraz tysiącami, na zawsze pozostawiając swoich bliskich z nieuleczalnymi ranami na duszy. Byłabym wdzięczna losowi za kontuzję, kalectwo, amputację, zespół stresu pourazowego.. i cokolwiek innego, gdybyś tylko żył. Ale nie mieliśmy szczęścia. Już nigdy nie będę mogła schować się w twoich ramionach, słyszeć twojego głosu, śmiać się z twoich żartów i godzinami kłócić się o filmy.

Wszystko, co mi po tobie zostało, to 9-letnia dziewczynka z twoimi szarymi oczami. Dzięki Tobie miała fantastyczne dzieciństwo z motocyklami, rowerami, namiotami, nartami, muzyką, bałkańskimi górami i berlińskimi koncertami. A kiedy przez cały dzień dusiłam się w pociągu od płaczu, pogłaskała mnie po głowie i powiedziała, że ​​Tata walczył o naszą wolność, nigdy tego nie zapomnimy, a Tata zawsze będzie w naszych myślach. Moja z Tobą maleńka dorosła. Jedno z tysięcy niewinnych dzieci, których rodziców zabiła przeklęta Rosja (w oryginale «rusnja» – przyp. J.K.). To boli. Boli nie do opisania..”.

Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę za tych, którym wojna odebrała najdroższych,

Jarosław Krawiec OP

Kijów, 21 stycznia 2023, godz. 16:00

Czwartek, 22 grudnia 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

nie spodziewałem się, że można zatęsknić za światłem. Kiedy kilka dni temu wysiadłem w Warszawie z pociągu jadącego z Kijowa zaskoczył mnie widok rozświetlony ulic, budynków a przede wszystkim kolorowych świątecznych dekoracji. W połączeniu ze śniegiem, którego akurat napadało w Polsce całkiem sporo, wszystko wyglądało jak z noworocznej bajki. W Ukrainie jest od kilku miesięcy coraz ciemniej i zimniej. Im dłużej to trwa, tym bardziej przecieram oczy z niedowierzania oglądając pełne światła witryny i ulice oraz zachodząc do ciepłych mieszkań czy klasztorów.

W dzień św. Mikołaja, obchodzony w Ukrainie zgodnie ze wschodnim kalendarzem 19 grudnia, uroczyście odsłonięto choinkę w centrum Kijowa. Postawiono ją, jak w poprzednich latach, na placu przed Sofijskim Soborem, czyli najstarszą i najważniejszą świątynią chrześcijańską w Ukrainie. Bożonarodzeniowe drzewko jest jednak znacznie skromniejsze i o 19 metrów niższe niż rok temu. Nie ma także wokół niego jarmarku, który stał się w stolicy Ukrainy obowiązkowym elementem noworocznych świąt, jak często tutaj nazywane jest Boże Narodzenie.

Od kilku tygodni toczą się w Ukrainie dyskusje czy powinno się w miejscach publicznych stawiać choinki i wieszać świąteczne dekoracje, skoro tyle milionów ludzi cierpi codziennie z powodu wojny i braku energii. Zdania są podzielone. Burmistrz Czortkowa, niewielkiego miasta w zachodniej części Ukrainy, gdzie od ponad 400 lat są obecni dominikanie, już w połowie listopada jednoznacznie stwierdził: „W tym roku choinki i noworocznego świętowania [w centrum miasta] nie będzie!” Żeby nie być źle zrozumianym, szybko dodał, że najważniejsze jest przecież uczczenie narodzin Jezusa Chrystusa, a na świąteczne ozdoby i głośne zabawy przyjdzie czas po zwycięstwie. Wiele osób myśli podobnie.

W stolicy zdecydowano inaczej. „Choinka być powinna!” – uznał mer Kijowa Witalij Kliczko. „Nasze dzieci powinny mieć możliwość świętowania! Pomimo, że rosyjscy barbarzyńcy starają się pozbawić Ukraińców radości Bożego Narodzenia i Nowego Roku”. Rozumiem przeciwników stawiania choinek, ale zdecydowanie bliżej jest mi do postawy mera Kijowa. Słyszałem też opinię żołnierza walczącego na froncie, który oburzał się, że jego dzieci miałyby być pozbawione świątecznego nastroju. „Przecież my właśnie walczymy o normalne życie dla naszych rodzin!” – podkreślał.

W pobliżu kijowskiej choinki zauważyłem dziwną instalację. Betonowe bloki, które jeszcze niedawno stały w poprzek ulicy jako barykada, pomalowano na czerwono i doklejono im oczy. To część projektu „Dzieci nie powinny widzieć wojny”, którego autorzy chcą oszczędzić najmłodszymi mieszkańcom stolicy bolesnego doświadczenia oglądania wojennego pejzażu w czasie Świąt. To ważne, bo przecież w Kijowie jest teraz kilkaset tysięcy osób, które uciekły ze zniszczonych miast i wsi. W ten sposób inicjatorzy akcji zbierają również pieniądze dla fundacji zajmującej się pomocą dzieciom, które na skutek działań wojennych straciły jednego lub oboje rodziców. Niestety z każdym dniem ich przybywa.

W wigilię Bożego Narodzenia minie dokładnie dziesiąty miesiąc wojny. 24 lutego wczesnym rankiem wszyscy w Ukrainie obudziliśmy się od huku wyjących syren, odgłosu wybuchów oraz smsów i telefonów przerażonych bliskich próbujących dowiedzieć się czy u nas wszystko w porządku. Wieczorem 24 grudnia miliardy chrześcijan na całym świecie rozpoczną świętowanie Bożego Narodzenia. Wśród nich także garstka rzymskich katolików w Ukrainie, bo większość mieszkańców kraju, to chrześcijanie tradycji wschodniej, zaczynający świętowanie dwa tygodnie później. Wojna sprawia jednak, że wśród wyznawców prawosławia coraz głośniej słychać postulat przejścia „na kalendarz gregoriański”, a biskupi niezależnego od Moskwy Prawosławnego Kościoła Ukrainy, kierowanego przez metropolitę Epifaniusza, pozwolili nawet wybranym parafiom na obchodzenie Bożego Narodzenia wraz ze światem zachodnim.

Tegoroczne Święta będą inne, o wiele bardziej ciche i zanurzone w ciemności. Nawet gdybyśmy chcieli zapomnieć na chwilę o ciężkich czasach i rzucić się w wir świątecznych zakupów, odwiedzin i dekorowania błyskotkami swoich domów, nie uda nam się. Mnóstwo osób straciło pracę i jest w bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej. Nie będzie ich stać na suto zastawiony stół i prezenty. Poza tym od ponad dwóch miesięcy wszędzie brakuje światła. Ktoś ma prąd z przerwami, inni jak choćby mieszkańcy Antonivki nie mają go wcale.

Do tej wioski w okolicach Chersonia, gdzie znajduje się wielki most łączący dwa brzegi Dniepru, niszczony najpierw przez wojska ukraińskie, a później rosyjskie, zawieźliśmy dwa tygodnie temu pomoc humanitarną. Szybko rozpakowywaliśmy busa z paczkami z jedzeniem. Wieś znajduje się na samym brzegu rzeki, a po przeciwnej stronie stacjonują już Rosjanie. „Drodzy, rozchodzimy się. Nie robimy zgromadzenia, żeby nas z dronów nie wypatrzyli i nie ostrzelali” – nawołują panie koordynujące rozdawanie pomocy humanitarnej. Kilka godzin wcześniej pociski zniszczyły domy na pobliskiej ulicy, więc pomogliśmy wydostać się z piwnicy starszej kobiecie i odwieźliśmy ją w bezpieczniejsze miejsc. Kiedy o. Misza rozmawiał z mieszkankami Antonivki widziałem łzy w ich oczach. Płakały ze wzruszenia, że ktoś do nich przyjechał. Po raz kolejny uświadamiam sobie, że w czasie wojny najgorsze jest poczucie opuszczenia. Przypominają mi się pierwsze dni walk o Kijów, kiedy Marina poprosiła o zawiezienie pomocy matce samotnie wychowującej syna. Gdy odchodziliśmy, kobieta pytała: „Czy jak będzie źle, to mi pomożecie? Czy nie zostanę sama?” Podczas wojny nauczyłem się, że tym, co mogę dać bliźniemu nie są wyłącznie rzeczy, pieniądze, dach nad głową, mądre kazania czy pocieszające słowa, ale właśnie obecność. Zresztą, nie trzeba wojny, by wiedzieć jak gorzko smakuje samotność i jak wiele znaczy dać siebie samego w podarunek. Wiele osób nie potrzebuje niczego od nas, ale tęskni za nami, za naszą obecnością.

Dawid ma 14 lat i od ponad półtora roku mieszka w Domu św. Marcina ze swoim starszym bratem Rolandem. Trafił tu kiedy jego stan zdrowia bardzo się pogorszył, a lekarze nie dawali mu szans na przeżycie. Okazało się jednak, że Boże plany są inne. W Fastowie udało się podleczyć go na tyle, że mógł trafić do jednego z najlepszych w Ukrainie specjalistycznych szpitali dziecięcych i przejść poważną, wielogodzinną operację. Niedawno wrócił do Fastowa. Wiem, ile serca, troski i starania w walkę o życie i zdrowie Dawida wkłada Wira. Nie dziwię się więc, że tak bardzo się cieszy, że operacja się udała. „To naprawdę cud” – mówi. I dla wszystkich nas najlepszy prezent na Święta. Kiedy z Wirą, Marzeną i Rolandem odprowadzaliśmy Dawida na izbę przyjęć, mijaliśmy się kilkakrotnie na szpitalnych korytarzach ze Scottem Kelly, amerykańskim astronautą, pomagającym zbierać pieniądze na rzecz ofiar wojny. Jest on niekwestionowanym rekordzistą długości przebywania w przestrzeni kosmicznej. Bóg ma poczucie humoru, więc może w ten niedzielny wieczór w kijowskim szpitalu Ochmatyd w taki sposób dał nam znak z nieba, że z Dawidem wszystko się uda? I choć zgodnie z tradycją zasiadamy do wieczerzy wigilijnej po pojawieniu się na niebie pierwszej gwiazdy, to warto czasem spojrzeć wokół siebie, bo owa Gwiazda Zbawienia, może zabłysnąć w drugim człowieku. Żeby ją dostrzec trzeba chyba mieć trochę młodzieńczej wrażliwości i nadziei. „Miłość jest bardzo kobieca, wiara bardzo męska, jedynie nadzieja jest wciąż dziecięca. Dopiero dzięki niej rozpoczyna się spełniać w chrześcijaństwie polecenie: Stańcie się jak dzieci” (Franz Rosenzweig).

W przeddzień Bożego Narodzenia w ukraińskich domach zasiada się do uroczystej kolacji. Święty wieczór, bo tak jest tu nazywana wieczerza wigilijna, gromadzi przy stole całe rodziny. Jednym z praktykowanych zwyczajów jest zostawiania pustego miejsca na wypadek, gdyby do domu zawitał niezapowiedziany gość. Jestem przekonany, że w tym roku pustych miejsc będzie znacznie więcej. W wielu rodzinach zabraknie przy wigilijnych stołach walczących na froncie lub służących jako lekarze czy sanitariuszki kobiet i mężczyzn. Będą łzy bólu po zmarłych, zaginionych i uwięzionych. A także telefony od tych, co musieli opuścić swoje domy i są daleko od bliskich. To będą trudne Święta.

Ukraińcy są narodem rozśpiewanym. Śpiewa się w cerkwiach, kościołach i domach. Na pewno nie zabraknie więc w tym roku kolęd. Ojciec Misza opowiadał mi, że w jego rodzinnym domu śpiewało się zabronioną oficjalnie w czasach Związku Radzieckiego kolędę „Smutny święty wieczór w 1946 roku”. Opowiada ona o tragicznych czasach po zakończeniu II wojny światowej, kiedy to komuniści dokonywali masowych aresztowań i deportacji Ukraińców na Syberię. Kolędę kończy wołanie do Boga:

Jezusie nasz Boże,

pochyl się nad nami.

Daj zobaczyć wszystkich bliskich,

za świątecznym stołem.

A w bojach zabitym,

naszym bohaterom,

udziel Boże miłosierny,

wieczności w Twoim Królestwie.

Smutny święty wieczór,

w czterdziestym szóstym roku.

Po całej naszej Ukrainie

płacz na każdym kroku.

Drogie Siostry, Drodzy Bracia, mam wrażenie, że dzięki tym listom, opisującym nasze codzienne dominikańskie życie w Ukrainie, staliśmy się sobie bliscy. Poznaliście nasze imiona i miejsca, gdzie służymy. My również nosimy Was w sercach, pamięci i modlitwie. Dziękujemy, że jesteście z nami i wspieracie nas i tych, którym staramy się służyć. Dlatego w ten symboliczny sposób chcemy przełamać się z Wami, zgodnie z ukraińskim i polskim zwyczajem, opłatkiem i podzielić kutią, życząc sobie wzajemnie prawdziwego pokoju. Niedawno siostra Damiana przyniosła dzieciom, których uczy katechezy, wielki tort. W końcu Boże Narodzenie, to pamiątka urodzin naszego Zbawiciela! Nie popadajmy więc w smutek i zniechęcenie, ale pełni „nadziei, która zawieść nie może” (Rz 5, 5), świętujmy z radością przyjście Pana.

Z pozdrowieniami, modlitwą i wdzięcznością,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 22 grudnia 2022 roku

Sobota, 3 grudnia 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

po raz kolejny z o. Miszą i wolontariuszami Domu św. Marcina dotarliśmy do Iziuma i Bałakliji. Tym razem pojechał z nami również Pan Bartosz Cichocki, polski ambasador na Ukrainie. To dyplomata, który nie opuścił swojej placówki w Kijowie od początku wojny. Razem z żoną Moniką, mocno wspierają różne działania i ośrodki pomocowe, w tym Dom św. Marcina w Fastowie. Spędziliśmy trzy dni w drodze. Ambasador razem z nami rozładowywał busy i przekazywał pomoc potrzebującym. Dzieci w niewielkiej wiosce Kunje, w okolicach Iziumu, były zachwycone zabawkami, odblaskowymi opaskami i plecakami. To miejsce, gdzie ludzie żyją bardzo skromnie, więc kolorowe podarunki dla maluchów, wywoływały radość i przełamywały szarzyznę. Przy sklepie w centrum wsi, gdzie rozdawaliśmy pomoc humanitarną, zebrało się mnóstwo ludzi. Podejrzewam, że o. Krzysztof, przeor z Korbielowa, znany miłośnik samochodów i motocykli, byłby wniebowzięty, gdyby mógł zobaczyć to żywe muzeum rodzimej motoryzacji. Spora część pojazdów pamiętała jeszcze czasy ZSRR. W Kunjach do wojny działała duża szkoła z liceum, gimnazjum i podstawówką wraz z oddziałem przedszkolnym. Budynek został jednak już w pierwszych dniach agresji ostrzelany przez Rosjan. Następnie, aż do połowy września, stacjonowały w nim okupacyjne wojska. Teraz jest zrujnowany, więc dzieci z okolicznych wsi nie mają się gdzie uczyć.

Przekazywanie z rąk do rąk ważących kilka kilogramów toreb z jedzeniem wywołuje zmęczenie. Trudno jednak o lepszy sposób na rozładowanie ciężarówek z pomocą humanitarną. Ten wysiłek ma również głębszy sens. Przekazywanie z rąk do rąk to zawsze spotkanie z drugim człowiekiem od którego otrzymujesz i któremu dajesz. To również prosty komentarz do słów św. Pawła: „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?” (1 Kor 4, 7). W ostatnim orędziu na Dzień Ubogich papież Franciszek trafnie wyraził to, czego wielu z nas doświadcza od początku tej wojny: „Wobec ubogich nie uprawia się retoryki, ale zakasuje się rękawy i realizuje się wiarę poprzez bezpośrednie zaangażowanie, które nie może być scedowane na innych”. Dlatego myśląc o naszych wolontariuszach oraz siostrach i braciach dominikanach, coraz bardziej przekonuję się, że jesteśmy szczęściarzami, mogąc być na końcu długiego łańcucha dobra, bo przecież za każdą torbą z jedzeniem, lekami, ciepłą odzieżą czy generatorem, które docierają do potrzebujących, stoi praca, czas, pieniądze i zaangażowanie wielu dobrych ludzi. Dziękujemy Wam za to! Bez Was nie ma nas.

Ojciec Misza był wyraźnie poruszony spotkaniem z kobietą w Iziumie. „Ona ma tylko +3 stopnie ciepła w domu… Niech mi nikt nie marudzi, że jest jemu chłodno w Fastowie!”

W drodze powrotnej z obwodu charkowskiego zawiozłem na dworzec Anię z grupy Charytatywni Freta. Nocnym pociągiem wracała do Polski. Na jednym z peronów, gdzie wjeżdżają samochody, stało w oczekiwaniu na pociąg ewakuacyjny blisko 30 karetek pogotowia, gotowych do zabrania rannych. To teraz częsty widok na kijowskim dworcu. Trudno mi się do niego przyzwyczaić. Naszą uwagę zwrócił żołnierz. Szedł z trudem i zauważalnym bólem. Zagadnąłem go stojąc obok na ruchomych schodach. Wracał z frontu, poraniony w nogi czterema odłamkami. Wielki mężczyzna z brodą niósł w rękach plecak z kotem. Jak tylko pożegnałem się z Anią pomyślałem, że może przyda mu się pomoc. Jakoś nie mogłem tak po prostu wrócić do klasztoru. Wyszedłem przed budynek dworca w nadziei, że go jeszcze spotkam. Był. Siedział na przystanku autobusowym. Zaproponowałem, że go podwiozę dokąd potrzebuje. Zgodził się, bo taksówka, którą próbował zamówić nie odpowiadała. Jurij jest w moim wieku. Właśnie przyjechał pociągiem z Krematorska, gdzie dotarł z frontu. Przed laty pracował w Polsce, więc mówi o Polakach tylko dobrze. Taką łamaną polszczyzną z domieszkami rosyjskiego i ukraińskiego. Dostał od dowódcy 10 dni urlopu. Boję się, że to za mało, żeby wyleczyć mocno poranione nogi, ale ani razu nie słyszałem od niego narzekania. Pytam czy jest ciężko? „Wiesz, zginąć to nie jest najgorsze, strasznie jest żyć w takiej niewyznaczalności” – mówi, mając na myśli rosyjską okupację. Dlatego pełen nadziei chce dalej walczyć o wolną Ukrainę. „Wreszcie się umyję i jutro pojadę do domu, do żony i trójki dzieci. Nie widzieliśmy się od roku”. Szczerze dziękuję mu kilka razy za to, co dla nas robi na froncie.

W samochodzie jego kotka co jakiś czas miauczy. Ma na imię Muszka. „Jak celownik na karabinie” – tłumaczy z uśmiechem Jura. Znalazł ją w piwnicach Spirnego, niewielkiej wioski na pograniczu obwodów ługańskiego i donieckiego, gdzie niedawno walczył. „Do nikogo innego z chłopaków nie chciała iść tylko do mnie”. I dodaje: „Nie wiem, czy to ja ją ocaliłem czy ona mnie”. Córka przysłała mu specjalną torbę do przewozu zwierząt, więc Muszka jedzie teraz ze swoim „wybawicielem” do nowego domu w całkiem komfortowych warunkach.

Z niepokoję śledzę wiadomości docierające z Chersonia. Byliśmy tam trzy tygodnie temu. Pogrążone w ciemnościach miasto robiło przygnębiające wrażenie. Po naszym wyjeździe zaczęło się gdzieniegdzie pojawiać światło, ale w ostatnich dniach Rosjanie znów zniszczyli infrastrukturę energetyczną.  Chersoń, to jednak temat na osobny list, może kolejny.

W minioną niedzielę, po ponad 72 godzinach przerwy, u naszych kijowskich sąsiadów mieszkających w bloku naprzeciwko klasztoru pojawiło się światło. Ojciec Petro zrobił zdjęcie, które opatrzył komentarzem: „Radosne foto!” Powtarzające się masowe ostrzały krytycznej infrastruktury dość mocno destabilizują życie w Ukrainie. Jeśli będą kolejne, to w stolicy Ukrainy i wielu innych miejscach będzie na prawdę ciężko. Władze otwierają kolejne punkty, gdzie można przyjść, ogrzać się i naładować telefon. Nazywają się „Punktami niezłomności”. Brak prądu oznacza najczęściej również poważne kłopoty z komunikacją. Jeśli nie ma światła, to nie działają komórki ani internet. Dlatego dodzwonienie się ostatnio choćby do Fastowa graniczyło z cudem.

Mimo zewnętrznych ciemności, w których zanurzona jest ostatnio Ukraina, nie brakuje przebłysków światła i nadziei. Jednym z nich dla dominikanów było spotkanie Marka, przełożonego świeckich dominikanów z Kijowa, z grupą osób w Chmielnickim, które chcą zostać naszymi tercjarzami. Mam nadzieję, że kijowska fraternia pomoże w tworzeniu nowej wspólnoty. Na to trzeba oczywiście czasu i cierpliwości, bo entuzjazm i gorliwość już jest, o czym mogłem się  niedawno przekonać wizytując nasz najmłodszy klasztor w Ukrainie.

„Do moich przyjaciół w Ukrainie”, w taki sposób o. Alain, socjusza Generała Zakonu, zaadresował list, który przesłał nam w pierwszą niedzielę Adwentu. Wielu braci, sióstr i świeckich dominikanów miało okazję spotkać Alaina w Ukrainie i podtrzymuje z nim kontakt. W swojej krótkiej medytacji o. Alain nawiązał dzieła austriackiej artystki Bili Thanner. Jej instalację „Drabina do nieba” można było oglądać do niedawna we Wiedniu. Jedna część drabiny znajdowała się wewnątrz katedry św. Stefana, druga wisiała na jej południowej wieży. Obie części drabiny wykonane były z aluminium i neonu i pomalowane na złoto-żółty kolor. „Pierwszy stopień znajdował się w kaplicy, obok której przechodzą turyści, zapraszając ich do zatrzymania się i skierowania spojrzenia i myśli w górę, ku innej rzeczywistości poza ścianami z kamienia i zaprawy. Wiernym, którzy przychodzili się pomodlić, dzieło sztuki zmaterializowało i rozświetliło drogę, którą ich modlitwy wznoszą się ku Bogu”, napisał o. Alain, a ja uświadomiłem sobie, że wojna uczy mnie jeszcze bardziej uważnego słuchania i patrzenia. Często jest to uwaga związana z niebezpieczeństwem. Idąc niedawno chodnikiem usłyszałem gdzieś w oddali wybuchy rakiet. Wraz z innymi przechodniami zatrzymaliśmy się patrząc w niebo. Było spokojne i pochmurne. Na drogach prowadzących do Iziumu czy Chersonia patrzę uważniej pod swoje stopy, wiedząc, że na tych terenach wciąż mogą być miny. Drabina do nieba Bili Thanner, a przede wszystkich czas Adwentu, zachęcają, by uczyć się patrzeć z nadzieją i wiarą w górę, ku Chrystusowi oraz spoglądać z jeszcze większą wrażliwością w dół, w stronę cierpiących sióstr i braci. „Miłosierdzie rodzi się z braku”, uczył św. Tomasz z Akwinu, zwłaszcza, kiedy cudzą biedę zaczynamy uznawać za swoją.

Z pozdrowieniami, wdzięcznością za wszelką okazywaną nam pomoc i wsparcie oraz prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 3 grudnia, godzina 20:00 (czasu ukraińskiego)

Wtorek, 15 listopada 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

nie spodziewałem się, że tak wielką euforię wywoła wśród Ukraińców wiadomość o wyzwoleniu Chersonia. To jedno z najważniejszych miast na południu kraju znajdowało się przez 256 dni pod rosyjską okupacją. Od o. Miszy słyszałem wiele razy, że marzy o tym, by móc wreszcie spakować samochody i osobiście zawieść pomoc dla jego mieszkańców. Teraz Misza czeka na sygnał od swoich przyjaciół stamtąd, kiedy będzie można do nich jechać.

W ubiegłym tygodniu wyruszyliśmy z wolontariuszami Domu św. Marcina z Fastowa, s. Augustyną oraz o. Miszą do Charkowa, i dalej na południowy wschód Ukrainy, by zawieść pomoc humanitarną mieszkańcom Bałakliji, Iziumu i okolic. Te tereny zostały wyzwolone spod rosyjskiej okupacji dwa miesiące temu. Przyznam, że nigdy jeszcze nie byłem w tak odległych regionach Ukrainy. To nieco inny świat niż ten jaki dotąd znałem, zwłaszcza teraz. Wojna wyrządziła tam ogromne szkody. Centrum Iziumu to prawie kompletna ruina. Zniszczone i wypalone budynki, bloki mieszkalne, zburzony ogromny most nad rzeką Doniec – to wywołuje trwogę również w nas, którzy oswoiliśmy się już trochę z podobnymi widokami.

Docieramy do trzech różnych rejonów miasta. Ludzie tłumnie gromadzą się wokół naszych samochodów. W rozdzielaniu pomocy pomagają miejscowi aktywiści. Mają listy osób i wiedzą, kto najbardziej potrzebuje wsparcia. Jak to w życiu, raz po raz wybuchają drobne sprzeczki między stojącymi w kolejce ludźmi. Dzielimy się pakietami z żywnością i środkami czystości, ciepłą odzieżą, poduszkami i kołdrami. Do Bałakliji trafiło kilkanaście okien z Polski. Wira rozkłada stolik, by rozdawać podstawowe leki, których tam brakuje. Natychmiast wokół niej ustawia się tłum ludzi, przeważnie starszych. Młoda mama pyta mnie czy mamy coś na przeziębienie dla dziecka. Na szczęście mamy. Choć w Iziumie i innych wyzwolonych miejscach otwarte są już niektóre sklepy, to jednak długotrwały brak pracy i wysokie ceny sprawiają, że wielu ludzi nie stać na zrobienie zakupów. „Jest tu znacznie drożej niż w Fastowie” – słyszę o jednego z wolontariuszy, który wrócił właśnie ze sklepu. „Dziękujemy, że do nas przyjechaliście. Ostatnia pomoc była dwa tygodnie temu”. „Skąd jesteście? Jakiej wiary?” – pytają nas ludzie zaciekawieni białymi dominikańskimi habitami. Przed tym jak zaczynamy rozdawać pomoc, o. Misza prosi byśmy się wszyscy pomodlili odmawiając „Ojcze nasz”. Każdy mówi jak potrafi. Niektórzy milczą.

Po drodze do Iziumu odwiedzamy wioskę Wesełe. Wśród mieszkańców, którzy przyszli po pomoc jest sporo dzieci. Witam się z grupą chłopców. Podajemy sobie ręce, pytam o imiona i czy chodzą do szkoły. Niestety, szkoła we wsi została zniszczona, kiedy stacjonowali tam Rosjanie, więc uczą się zdalnie. Ale nie jest to takie proste. W wiosce nie ma teraz Internetu, więc codziennie uczniowie i nauczyciele udają się na okoliczne drogi w poszukiwaniu łączności. Kiedy uda im się „złapać” sieć, wysyłają i ściągają zadania i prace domowe. Niestety, takich miejsc jest teraz w Ukrainie sporo.

Wokół wolontariuszy rozdających pomoc humanitarną gromadzą się również psy i koty. Nie zauważyłem, żeby odpędzał je ktoś z mieszkańców. One też przecież przeżyły wojnę. Wiele zwierzaków jest wychudzonych, a niektóre zalęknione. Mamy trochę karmy, którą rozsypujemy. Koty razem z psami łapczywie połykają brązowe kulki nie przejmując się niczym.

Do miejsc rozdawania pomocy prowadzą nas miejscowi wolontariusze. Bogdan i jego żona, to młodzi ludzie z Bałakliji. On spędził kilka dni w niewoli. Chcąc pozbyć się konkurencji, miejscowi kolaboranci, którzy sprzedawali jedzenie, donieśli na niego Rosjanom, że rozdaje ludziom za darmo chleb.

Ostatni weekend spędziłem między klasztorem a kinem, które znajduje się w starej dzielnicy Kijowa zwanej Padół. To tam istniał kiedyś pierwszy klasztor dominikanów. W piątek po południu, trochę przypadkowo, dowiedziałem się, że kinoteatrze «Zhovten» rozpoczyna się «Docudays UA», czyli Międzynarodowy Festiwal Filmów Dokumentalnych o Prawach Człowieka. Zdecydowałem się wybrać na film „Mariupolis 2”. To bardzo poruszający, trwający blisko dwie godziny, dokument o życiu zwykłych ludzi w okupowanym i barbarzyńsko niszczonym przez Rosjan Mariupolu. Film powstał z ocalałych nagrań zarejestrowanych przez litewskiego reżysera Mantasa Kvedaravičiusa. Przyjechał on na początku wojny do Mariupola, by nakręcić swój drugi dokument o tym mieście. Niestety, Kvedaravičius stał się jedną z ofiar wojny. Początkowo informowano, że zginął w na skutek ostrzału samochodu, którym jechał. Była to jednak wersja nieprawdziwa, przekazana opinii publiczne, by umożliwić żonie odzyskanie ciała męża. Wkrótce ujawniono, że litewski reżyser został pod koniec lutego aresztowany, a następnie był torturowany i rozstrzelany przez Rosjan.

Sporo osób przyszło, by zobaczyć „Mariupolis 2”. Było wśród nich również dwóch obrońców «Azowstali», czyli ogromnego kombinatu metalurgicznego i jednocześnie oblężonej przez Rosjan fortecy, heroicznie bronionej przez ukraińskich żołnierzy. Młodzi mężczyźni podpierali się kulami. Jeden z nich miał protezę nogi. Bohaterem innego filmu był Orest, żołnierz pułku «Azow», który w czasie walk o Mariupol odpowiadał za kontakt ze światem zewnętrznym i relacjonował, co działo się w podczas oblężenia. To dzięki Orestowi i jego nagraniom mogliśmy zobaczyć jak żyli cywile, w tym wiele dzieci, w podziemnych, betonowych bunkrach «Azowstali». Na projekcji filmu była obecna matka Oresta. Okazało się, że siedziała niedaleko mnie.

Podczas wystąpienia rozpoczynającego Festiwal «Docudays UA», jego dyrektorka powiedziała, że jest on „elementem normalnego życia, o które walczymy już dziewięć miesięcy”. To bardzo prawdziwe stwierdzenie. Rosja nieustannie usiłuje na wiele różnych brutalnych sposobów ukraść mieszkańcom Ukrainy normalność, za którą tak wielu żołnierzy oddało już swoje życie i zdrowie. Poszli na wojnę, by walczyć o możliwość normalnego życia dla siebie i swoich najbliższych. Jestem każdemu i każdej z nich niewyobrażalnie wdzięczny za te chwile normalności, którymi dzięki ich heroicznej walce mogę teraz cieszyć się w Kijowie.

„Nie chciałam robić filmu o wojnie”, to dokument Nadii Parfan, którego premiera odbyła się w sobotę. Wybuch wojny zastał Nadię i jej męża na Bliskim Wschodzie. „Było tam ciepło, bezpiecznie… i bardzo daleko od domu” – opowiada. Nie wytrzymała tak długo i zdecydowała się wrócić do Kijowa, wokół którego toczyły się zapiekłe walki. Oglądałem ten film z dużym zaciekawieniem, odnajdują w nim wiele własnych przeżyć. Ale był jeszcze jeden powód. Miesiąc temu, wracając do Kijowa z Warszawy, jechałem w pociągu w jednym przedziale z jego reżyserką i jej mężem. Zwykle nie zaczepiam ludzi w podróży i wtedy wymieniliśmy tylko kilka mało znaczących słów. Droga jest długa, więc obserwowałem moich towarzyszy, domyślając się, że są związani z kinem. Mieli jednak coś takiego w sobie, że dobrze ich zapamiętałem. O tym kim są Nadia i Illia, przekonałem się w sali kinowej. Po projekcji podzieliłem się z nimi naszą kolejową historią. Nadia natychmiast zaprosiła bym dołączył do „popremierowego bankietu”. Na polowym stole znajdującym się przed wejściem do kina zjedliśmy w gronie kilku osób domową szarlotkę, nazywaną tutaj pirogiem. Mama Nadii przesłała ją dzień wcześniej pocztą z Iwano-Frankiwska, a Illia wyciągnął ze schowka skutera, którym przyjechał. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy, nie koniecznie w pociągu. Nadia zaprasza do niewielkiego studyjnego kina, które prowadzi Ilia. Pokazują w nim sporo ukraińskich filmów, co mnie bardzo cieszy. Poza tym kino jest jednocześnie schronem, więc w czasie alarmów bombowych nie trzeba przerywać projekcji, jak gdzie indziej.

W kaplicy Misjonarek Miłości w Kijowie wisi tablica. Siostry zapisują na niej białą kredą intencje, w których się modlą. Jest papież Franciszek, biskup Vitalij, są imiona sióstr i dobrodziejów. Podczas porannej Mszy świętej dostrzegłem na końcu tej dość długiej listy jeszcze jedną prośbę zapisaną po angielsku: „Conversion of Putin” (o nawrócenie Putina). Za rosyjskiego dyktatora modlą się z pewnością teraz codziennie miliony Ukraińców na całym świecie. Wielu życzy mu szybkiej śmierci, ciężkiej choroby lub innego nieszczęścia. Inni, tak jak siostry, modlą się o jego nawrócenie. Podczas Mszy czytaliśmy dzisiaj Ewangelię o Zacheuszu, który nawrócił się po spotkaniu z Jezusem, deklarując: „Panie…a jeśli kogoś w czymś skrzywdziłem, zwracam poczwórnie” (Łk 19, 8). Zapytałem Katii, dyrektorki szkoły podstawowej działającej przy Centrum św. Marcina czy w Fastowie dzieciaki modlą się również za Putina? „Oczywiście” – odpowiedziała i przesłała mi po chwili nagranie. Luka poważnym dziecięcym głosem mówi za co dokładnie się modli: „Żeby Putin oddał sto tysięcy miliardów hrywień, żeby odbudować Mariupol, Charków, Chersoń i wszystkie inne okupowane miasta Ukrainy”. Chłopiec ma 7 lat i chodzi do pierwszej klasy. „W przyszłości chce zostać prezydentem” – dopisuje Katia. Szkoda, że nie możecie usłyszeć tego nagrania, bo po tym z jakim przekonaniem mówi o naprawieniu szkód zadanych Ukrainie przez Rosję, zaczynam wierzyć, że jego dziecięce marzenie się kiedyś spełni.

Wciąż polecamy się Waszym modlitwom. Miałem nadzieję, że w tym liście nie będę musiał wspominać o kolejnych atakach rakietowych, zniszczeniach i ofiarach. Niestety po obiedzie rozpoczął się zmasowany ostrzał Ukrainy. Rosjanie wypuścili ponad 100 rakiet. Czytam wiadomości o zniszczeniach m.in. w Kijowie, Charkowie, Chmielnickim. Znów poważnie ucierpiała infrastruktura energetyczna. Alarm bombowy, który zaczął się o 14:21 trwał rekordowo długo, bo aż 3 godziny i 58 minut. Niedawno się zakończył.

Z pozdrowieniami, wdzięcznością za wszelką okazywaną nam pomoc i modlitwą,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 15 listopada, godz. 19:05 (czasu ukraińskiego)

Poniedziałek, 31 października 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

wieczorami na ulicach ukraińskich miast jest teraz ciemno. W ramach oszczędności prądu wyłączonych jest większość latarni. Ostatnio, wychodząc z pobliskiego sklepu, zauważyłem pięknego owczarka niemieckiego, który siedząc, spoglądał na mnie z ciekawością. Pies mówił kobiecym głosem. Zamurowało mnie! Po kilku sekundach zorientowałem się jednak, że obok czworonoga stoi właścicielka. Zatopiona w ciemnościach, niewidoczna dla świata, głośno rozmawiała przez telefon.

O wiele większym wyzwaniem, niż zwierzęta mówiące ludzkim głosem, jest dla kierowców i pieszych wyłączona sygnalizacja świetlna. Zdarza się to coraz częściej. Wjeżdżając w piątek po zmroku do Chmielnickiego od razu zauważyłem stłuczkę na skrzyżowaniu. Ulice były mocno zakorkowane i trudne do przejechania dla kogoś kto nie zna dobrze miasta. Odetchnąłem z ulgą, kiedy wreszcie dotarłem do klasztoru. W Ukrainie wielu ludzi ubiera się na ciemno (ja zresztą też!), więc przy braku oświetlenia piesi są bardzo słabo widoczni. Dlatego będąc niedawno w kijowskiej katedrze, kupiłem w księgarni paulistów odblaskowe opaski – idealny prezent na czas 'egipskich’, a raczej należałoby napisać 'rosyjskich ciemności’, nie tylko dla dzieciaków. Tym bardziej, że na opaskach jest jednoznaczna deklaracja: „I love Jesus”.

W Fastowie przez dużą część dnia nie ma prądu. Na szczęście o. Misza pomyślał wcześniej o zdobyciu generatorów, które pozwalają jako tako funkcjonować w klasztorze i Domu św. Marcina. Wszyscy też powoli przyzwyczajają się do warkotu silników, które produkują energię. Jedynie o. Paweł nieco się martwi o pieniądze na paliwo, które zamieniane na prąd, znika bardzo szybko.

Niedawne, powtarzające się ostrzały infrastruktury energetycznej utrudniły życie milionom mieszkańców Ukrainy. Mam jednak wrażenie, że nie zdołały złamać walecznego ducha i nadziei w narodzie. Trafnie skomentował sytuację br. Mark, przełożony kijowskiej fraternii świeckich dominikanów: „Kijowa nie można wyłączyć i zatopić w ciemnościach, bo źródłem światła w Ukrainie są ludzie”, i dodał cytat z Ewangelii św. Jana (1, 5.9): „A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła (…) Była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi”. Głęboko i trafnie.

Pomimo, że w Kijowie oraz w większości ukraińskich miast, prąd jest regularnie wyłączany, nie brakuje Ukraińców, którym dopisuje poczucie humoru. Ktoś niedawno stwierdził: „Po raz pierwszy od ośmiu lat sąsiad przestał całodobowo wiercić za ścianą. Dziękuję zakładowi energetycznemu za nowe życie!”. Pani Katia, nasza klasztorna kucharka opowiada, że w jej bloku, jak w większości podobnych budynków w Kijowie, wszystko jest na prąd, dlatego kiedy rano go brakuje, nie ma nawet jak zagotować wody. Radzi sobie jakoś, ale wyobrażam sobie na ile trudniej jest zacząć dzień w takich warunkach rodzicom z małymi dziećmi albo osobom chorym. Mieszkańcy wysokich bloków nauczyli się również, że aby by dotrzeć gdzieś na czas, lepiej iść po schodach niż korzystać z windy. Podobno w niektórych wieżowcach ludzie zostawiają w widach coś do picia, jedzenia i siedzenia, a także środki uspokajające na wypadek, gdyby ktoś utknął w windzie na dłużej. Wczoraj w radio ktoś przekonywał, że nie koniecznie trzeba zawsze zakładać elegancko wyprasowane koszule i sukienki. Żelazko pobiera bardzo dużo prądu, więc warto wytyczyć nowe trendy wojennej mody. Z praktycznych względów nawet mi się to podoba, choć jeśli chodzi dominikański habit, to zdecydowanie wolę, by był wyprasowany.

Wizytuję właśnie nasze klasztory w Ukrainie. Szykując się do kolejnego wyjazdu przypomniały mi się i pozostały w mojej głowie na dłużej, słowa z biblijnej Księgi Amosa (5,14): „Szukajcie dobra a nie zła, abyście żyli”. Rozpoczynając rozmowy z braćmi poprosiłem, by opowiedzieli mi o czymś dobrym, co wydarzyło się w ostatnim czasie w ich życiu. Podzielili się doświadczeniem minionych miesięcy, podkreślając jak bardzo wojna zbliżyła ich do ludzi, którym służą, obok których żyją i za których codziennie się modlą. Doskonale to rozumiem. Gdyby ktoś zadał mi podobne pytanie, odpowiedziałbym tak samo. Ukraina stała się nam szczególnie bliska i droga. Dlatego, kiedy jestem w Polsce i ktoś z troską mówi mi, że na pewno cieszę się, że jestem w swojej ojczyźnie, gdzie nie ma wojny, odpowiadam, że nie do końca tak jest, bo mój dom i mojej serce jest teraz w kraju nad Dnieprem. Tym zdobycznym dobrem czasu wojny jest dla mnie również niezwykła solidarność rodziny dominikańskie, doświadczana od samego początku rosyjskiej agresji. Nie potrafiłbym zliczyć wszystkich rozmów, spotkań, maili i serdecznych listów docierających nie tylko od moich przyjaciół i znajomych, ale od tak wielu różnych braci, sióstr, świeckich dominikanek i dominikanów z całego niemal świata. Bardzo Wam za to dziękuję.

Tydzień temu odbyły się pierwsze zajęcia w ramach nowego liturgiczno-muzycznego kierunku studiów w naszym kijowskim Instytucie Świętego Tomasza. Jego pomysłodawcą jest o. Tomasz, który jest nie tylko teologiem dogmatykiem, ale również muzykiem. Zgłosiło się 15 osób, czyli tyle ile było miejsc. Studenci pochodzą z Kijowa, Lwowa, Użgorodu i Dniepra, a do niektórych wykładów dołączają się także wykładowcy i studenci kijowskiego konserwatorium muzycznego, chcący poznać historię muzyki chorałowej i myśl teologiczną zachodniego chrześcijaństwa. Bardzo się cieszę, że Tomek wraz z zespołem swoich współpracowników z Ukrainy i Polski mieli odwagę podjąć się wyzwania stworzenia nowej propozycji studiów, pomimo tak niepewnego czasu jakim jest wojna.

Ojciec Misza wraz z wolontariuszami Domu Świętego Marcina szykują się do kolejnej wyprawy z pomocą humanitarną na wschód Ukrainy. Mam nadzieję, że tym razem uda mi się z nimi pojechać na tereny niedawno wyzwolone od rosyjskiej okupacji w obwodzie charkowskim. Będzie to już trzeci wyjazd. Nic dziwnego, że mieszkańcy wsi Vilkhuvatki, znajdującej się jedynie 10 km. od granicy z Rosją, doskonale zapamiętali poprzednią wizytę gości z Fastowa. „To wy! Zobaczcie, u mnie jest do dziś wasza torba, w której przywieźliście nam jedzenie”. Oprócz żywności na wschód trafią znów ciepłe kołdry i rzeczy, które pomogą przetrwać zbliżające się chłody. Wolontariusze zawieźli także pomoc do Odessy. Blisko 10 ton żywności dotarło do miasta, gdzie schroniło się wielu uchodźców z południa kraju. Nasza pomoc trafiła również za pośrednictwem miejscowych wolontariuszy do wyzwolonych wiosek w okolicach Chersonia i Mikołajewa. Ojciec Misza opowiada, że wraz ze współpracownikami stara się pomóc w bardzo trudnej ewakuacji stamtąd ciężarnej kobiety i jej trójki małych dzieci. Oby się udało i mogli znaleźć schronienie w Domu Świętego Marcina w Fastowie.

Z klasztornej kaplicy w Chmielnickim rozciąga się widok na duże osiedle mieszkaniowe. Patrząc podczas jutrzni na budzące się do życia miasto, trudno nie myśleć o przyszłości. Co stanie się z Ukrainą za kilka miesięcy, jak będą wyglądały ukraińskie miasta w najbliższych latach? Te pytania zadajemy sobie dość często w naszych rozmowach, które kończą się zwykle stwierdzeniem, że wojna szybko się nie skończy. Podczas wczorajszej modlitwy brewiarzowej czytaliśmy fragment z Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym 'Gaudium et spes’ Soboru Watykańskiego II o tym, że pokój nie jest prostym brakiem wojny, ale jest dziełem sprawiedliwości, a także, że „pokoju nigdy raz na zawsze nie da się zdobyć, lecz ciągle go trzeba budować”. Mam wrażenie, że ojcowie Soboru, którzy w większości pamiętali straszne czasy II wojny światowej lepiej niż wielu z nas rozumieli czym jest, jak trudny jest i ile kosztuje pokój. Ojciec Tomasz ze Lwowa podzielił się niedawno taką refleksją: „Mija 8-my miesiąc wojny na Ukrainie. I wciąż to samo: 'Módlmy się o Pokój’. Przypomnijmy, że ZSRR przez cały czas swego istnienia walczył 'o Pokój’. Rosja to kontynuuje. Czyli czas, aby modlić się: 'o Zwycięstwo Ukrainy!’ Albo przynajmniej 'o Zwycięski Pokój!'”. Rozumiem determinację Tomka, by przypominać o pokoju, który ma być dziełem sprawiedliwości. I warto modlić się o zwycięstwo!

Z wielką wdzięcznością za pomoc okazywaną Ukrainie, pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Chmielnicki, poniedziałek 31 października, godz. 8:10.

Poniedziałek, 10 października 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

„Prosimy o modlitwę. Dzisiaj jest okropnie. Leci dużo rakiet. W Kijowie wybuchy, są ranni i zabici. W wielu innych większych miastach też. Od kilku dni nie śpię. Boję się. Zaczyna mnie to przerastać” – taką wiadomość otrzymałem dziś przed godz. 8:00 z Ukrainy. Jestem akurat w Polsce, więc natychmiast zaczynam czytać wiadomości. Koszmarne nowiny o dziesiątkach, a nawet setkach ostrzałów rakietowych po całym terytorium kraju. Kijowszczyzna, Chmielnicczyzna, Lwów, Dniepr, Winnica, okolice Iwano-Frankiwska, Sum, Charkowa, Żytomierza, Kropywnyckiego, Zaporoża, południe kraju – wylicza miejsca niszczone od rana przez Rosjan prezydent Ukrainy. Na nagraniu opublikowanym w mediach społecznościowych Wołodymyr Zełeński stoi przed budynkiem swojej administracji w sercu Kijowa. Przed chwilą obok spadły pociski. Litania miejsc, litania śmierci, bólu, płaczu i zniszczenia.

Nie planowałem pisać dziś tego listu, tak jak miliony mieszkańców Ukrainy nie planowało rozpoczynać dnia i nowego tygodnia od potwornego strachu, niepewności, lęku o życie swoje, dzieci i najbliższych. Dzisiejsze ataki to rosyjski odwet za sobotnie zniszczenie krymskiego mostu. Jedna z wrogich rakiet uderzyła w Szklany Most, nowoczesną kładkę dla pieszych łączącą dwa wzgórza w centrum Kijowa i powstałą z inicjatywy mera miasta Witalija Kliczka. Z tego co mi wiadomo, atak nie zdołał jednak zniszczyć delikatnej konstrukcji, zrobionej z metalu i szkła. Bardzo wymowny znak.

Nasze klasztory i kościoły są całe. Bracia w Kijowie słyszeli wyraźnie kolejne eksplozje, gdy kilka rakiet uderzyło w centrum miasta. Wiele osób idących właśnie do pracy lub szkoły natychmiast zaczęło szukać schronienia, zwłaszcza na stacjach metra, a ruch pociągów na jednej z trzech linii został zatrzymany, by ludzie mogli bezpiecznie przebywać w podziemnych tunelach. Ostrzelane zostały też okolice dworca kolejowego. Ojciec Misza widział przelatujące nad Fastowem rakiety. „Właśnie robiłem zakupy na miejskim targowisku, kiedy nad naszymi głowami pojawiły się rosyjskie rakiety. – opowiada przez telefon – Ludzie siadali lub kładli się na ziemię”. I dodaje już z uśmiechem, że udało mu się dokończyć zakupy i przynieść do klasztoru smaczne ukraińskie sało. W Chmielnickim podczas mszy świętej zgasło światło. Wiele rakiet uderzyło w infrastrukturę energetyczną, więc mnóstwo ukraińskich miast i wsi nie ma prądu. W niektórych miejscach nie ma także wody. W Czortkowie ogłoszono, że do końca tygodnia wszystkie przedszkola i szkoły przechodzą na nauczanie on-line. Najbliższe dni będą na pewno trudne dla mieszkańców Ukrainy.

Wczoraj wróciliśmy z o. Łukaszem, polskim prowincjałem z Lourdes, gdzie braliśmy udział w dominikańskiej pielgrzymce różańcowej. Zostaliśmy na nią zaproszeni przez francuskich braci, którzy od samego początku wojny są z nami i bardzo nas wspierają. Zaproponowali, by opowiedzieć o tym, co dzieje się w Ukrainie. W piątkowym spotkaniu, które odbywało się w wypełnionej pielgrzymami olbrzymiej sali lourdskiego sanktuarium, razem z o. Łukaszem i o. Zdzisławem Szmańdą z Genewy, który wcześniej mieszkał przez lata w Kijowie, opowiadaliśmy o posłudze dominikanów w ogarniętym wojną krajem i codziennym życiu ludzi w Ukrainie, o duchowym doświadczeniu tego czasu oraz społecznych i historycznych uwarunkowaniach wojny. Po drodze do Lourdes zatrzymaliśmy się z o. Łukaszem w klasztorze sióstr dominikanek w Dax. Dobrze było spotkać się i pomodlić za Ukrainę razem z naszymi mniszkami. Mam świadomość, że to tylko jeden z wielu klasztorów mniszek na całym świecie, które codziennie modlą się za nas. Bardzo jesteśmy siostrom za to wdzięczni! Wyjeżdżaliśmy z Lourdes z ogromną wdzięcznością dla naszych francuskich braci, sióstr i całej rodziny dominikańskiej za solidarność z Ukrainę.

Miniony tydzień obfitował też w radosne wydarzenia związane z działalnością Domu św. Marcina de Porres w Fastowie. Ojciec Misza wraz z kilkudziesięcioma innymi osobami – przedstawicielami różnych wyznań i religii, został wyróżniony przez przewodniczącego ukraińskiego parlamentu Rusłana Stefanchuka, za pełnioną posługę w czasie wojny. Ceremonia wręczenia odznaczeń odbywała się w sercu stolicy Ukrainy na terytorium najstarszej świątyni kijowa Soboru Mądrości Bożej. Natomiast w czwartek w Polsce w Filharmonii Krakowskiej odbyła się gala wręczenia Nagrody im. Jana Pawła II Veritatis Splendor. Ten „krakowski nobel” przyznawany jest co dwa lata przez władze Województwa Małopolskiego za szczególne zasługi na rzecz szerzenia dialogu między kulturami w wymiarze społecznym. W tym roku jednym z trzech laureatów nagrody został Dom św. Marcina. Na uroczystej gali, oprócz dominikanów z Krakowa i Warszawy, Fastów reprezentowała Wira oraz Marzena, a także nasi krakowscy przyjaciele związani z Domem św. Marcina. Bardzo się cieszę z tego wyróżnienia i gratuluję zarówno o. Miszy, jak i wszystkim osobom tworzącym Dom św. Marcina, wolontariuszom, Charytatywnym-Freta, osobom, wspólnotom i instytucjom, które wspierają to dzieło finansowo, organizują pomoc humanitarną i towarzyszą w modlitwie. To jest Wasza nagroda i wyróżnienie za Wasze zaangażowanie  w pomoc potrzebującym.

W ostatnim czasie przebywał w Ukrainie o. Alain Arnauld, socjusz generała Zakonu. Przyjechał do nas po raz drugi od rozpoczęcia wojny, tym razem by odwiedzić Fastów, Kijów i Chmielnicki. Bardzo sobie cenię spotkania z o. Alainem. To człowiek o wielkim sercu, braterskiej wrażliwości i mądrości. Spędził z nami sporo czasu spotykając się zarówno z braćmi, jak i z wolontariuszami Domu św. Marcina a także naszymi dominikańskimi tercjarzami w Fastowie i Kijowie.

W ubiegłym tygodniu o. Misza wraz z o. Rusłanem, rektorem kijowskiego diecezjalnego seminarium duchownego oraz grupą wolontariuszy Domu św. Marcina de Porres pojechali zawieść pomoc humanitarną na wschód Ukrainy. Zatrzymali się w Charkowie w naszym klasztorze, gdzie posługuje teraz o. Andrzej, a następnie ruszyli na południe do Bałaklii oraz kilku wiosek w rejonie Iziuma, które zostały niedawno wyzwolone przez ukraińskie wojsko spod okupacji rosyjskiej. Opowiadają, że miejsca te wyglądają jak poraniony i pobity człowiek, wszędzie widać ogromne zniszczenia, spalone i zrujnowane budynki, okaleczone drzewa, rozoraną czołgami ziemię, i najgorsze – ludzi poranionych nie tylko fizycznie, płacz, ból, łzy. Widać też całe morze potrzeb. Mieszkańcy terenów okupowanych przez blisko pół roku bardzo potrzebują pomocy. Zwłaszcza wszystkiego, co ich ochroni przed zbliżającym się chłodem i zimą. „Będziemy szyli kołdry i poduszki, aby było co im przekazać następnym razem” – dodaje o. Misza. Teraz udało się zawieść na wschód Ukrainy ponad 7 ton żywności, leki a także piecyki nazywane „burżujkami” oraz butle z gazem, dzięki którym mieszkańcy zniszczonych wiosek będą modli gotować jedzenie.

Dziś wszyscy przekonaliśmy się po raz kolejny, że ta straszna wojna wcale się nie skończyła i że wciąż zabiera życie, zdrowie i nadzieję milionom Ukraińców. W Kijowie i Fastowie myślimy z niepokojem o zagrożeniu z północy, czyli możliwej inwazji wojsk rosyjskich i białoruskich. Jednak wraz z ogromną większością mieszkańców Ukrainy jestem mocno przekonany o sile i skuteczności naszej armii, która kolejne miesiące dzielnie broni swojej ojczyzny. Oby mieli jak najmniej pracy.

Proszę Was gorąco o dalszą modlitwę za Ukrainę i za nas. Nie ustawajcie też w różnorakiej pomocy, bo ona jest wciąż bardzo potrzebna.

Z pozdrowieniami i modlitwą,

Jarosław Krawiec OP, 10 października 2022 roku, godz. 14:45

Środa, 14 września 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

od wybuchu wojny minęło ponad 200 dni. Choć ostatnie sukcesy militarne armii ukraińskiej i zwolnienie od rosyjskiej okupacji terenów w obwodzie charkowskim oraz na południu kraju, przyniosły nam wiele radości, otuchy i nadziei, to wszyscy zdajemy sobie sprawę, że do osiągnięcia pełnego zwycięstwa pozostaje jeszcze długa droga.  W święto Podwyższenia Krzyża Świętego, z inicjatywy Rady Konferencji Episkopatów Europy, organizowany jest Dzień Modlitwy o Pokój w Ukrainie. Jego hasłem są słowa: „Na kolanach przed Eucharystią wołając o pokój”. Cieszę się z tej inicjatywy abp. Gintarasa, który w lipcu odwiedził Ukrainę. Będąc Litwinem, z pewnością doskonale rozumie jak bezbożna i straszna jest ideologia „ruskiego miru”.

Modlitwa jest szczególną formą pomocy Ukrainie. Jestem głęboko przekonany, że ona pozwoliła nam przetrwać najtrudniejszy czas początku wojny oraz skutecznie wyprasza siły dla dominikanów oraz świeckich wolontariuszy, którzy codziennie służą potrzebującym. Od wielu osób słyszałem, że właśnie teraz doświadczyło bardzo konkretnie Bożej opieki. Ojciec Svorad opowiadał, że mieszkańcy Czortkowa, są przekonani, że wstawiennictwo Maryi, szczególnie czczonej w tym mieście, sprawiło, że nikt nie zginął podczas lipcowego ataku rakietowego. Rejon miasta, gdzie trafiły pociski, został poważnie zniszczony, ale kapliczka zbudowana tam niedawno na cześć Matki Bożej Wspomożycielki (Pokrowy) ocalała. Została ona na początku września uroczyście poświęcona wspólnie przez katolickiego i prawosławnego biskupa. To są znaki, które można różnie interpretować, ale z pewnością dla wielu umęczonych wojną ludzi, są potwierdzeniem, tego, o czym opowiadał jeden z wierszy powstałych na początku rosyjskiej agresji: „Bóg nie wyjechał z Ukrainy. On pozostał tu, pośród nas. Gdzie nasze miasta w ruinach. Gdzie promień nadziei zgasł”.

Podczas odbywającego się w zeszłym tygodniu w Kijowie spotkania dominikanów posługujących w Ukrainie rozmawiałem z naszym bratem bp. Mikołajem z Mukaczewa. To z jego inicjatywy rok temu episkopat Ukrainy ogłosił Rok Krzyża Świętego, który właśnie się kończy. „Ten czas  – podkreślał bp. Mikołaj – pozwolił nam zobaczyć jak Opatrzność troszczy się o nas. Dobrze pamiętam, jak ludzie opowiadali mi, że gdyby nie sakrament spowiedzi, Eucharystia, Kościół i wspólne modlitwy, to nie wiedzą czy wytrzymaliby tą trwogę, która wdarła się do ich życia wraz z wojną”.

W prezbiterium dominikańskiego kościoła w Fastowie, noszącego tytuł Podwyższenia Krzyża Świętego, obok ikony krzyża namalowano dwie postaci. Pierwsza, to św. Marcin de Porres. Drugą jest św. Matka Teresa z Kalkuty. To właśnie Ci święci pomagają nam dziś zrozumieć, czym jest wywyższenie Krzyża we własnym życiu. Św. Matka Teresa była bez wątpienia jedną z najpiękniejszych postaci współczesności. Jej wielkość wyrażała się przez pokorę, wiarę, uniżenie i służbę bliźniemu. Tak kiedyś pisała: „Zapytano pewnego Hindusa: «Co to znaczy być chrześcijaninem?» Udzielił on bardzo prostej odpowiedzi: «Być chrześcijaninem znaczy dawać». Bóg umiłował świat tak bardzo, że dał swojego Syna – to była pierwsza wielka ofiara. Ale to Mu nie wystarczyło. Uczynił siebie samego głodnym i nagim po to, byśmy i my mogli Go czymś obdarzyć”.

Kilka dni temu bracia dominikanie w Polsce opublikowali zwięzłe podsumowanie trwającej nieprzerwanie od ponad pół roku pomocy Ukrainie. Przeczytałem je ze wzruszeniem, bo za wieloma opisywanymi tam inicjatywami widzę twarze konkretnych dobrych ludzi, a czasem przypominam sobie nasze telefoniczne rozmowy toczone wieczorami, kiedy za oknem słychać było dźwięki walk broniącego się Kijowa. I niezliczone smsy: „Ojcze, jak u was, żyjecie? Co mogę zrobić?” Czytam również ten raport z wielką wdzięcznością, mając głębokie przekonanie, że oprócz tego, o czym przypominają słowa św. Matki Teresy, to znaczy dawania, każdy z nas, po obu stronach granicy, tak wiele przez ten czas otrzymał. Jestem przekonany, że dzięki Ukraińcom, zarówno Polacy, jak i inni ludzie na świecie, mogli się stać choć odrobinę lepsi, wrażliwsi, kochający, współczujący i rozumiejący. Uchodźcy z Kijowa, Buczy, Charkowa i wielu, wielu innych ukraińskich miejscowości bardzo nam w tym pomogli. Oni dali nam szansę.

W lutym i marcu wszyscy martwiliśmy się, co będzie, gdy zabranie prądy lub gazu. Jak ogrzejemy domy i klasztory? Teraz znów zaczynamy zastanawiać się, co się stanie, kiedy przyjdą mrozy. Czy wystarczy ciepła i czy Rosjanie, jak pokazali w minioną sobotę, nadal będą niszczyli swoimi rakietami elektrownie i linie energetyczne? Stawiając te pytania, rozumiem o. Miszę z Fastowa, który robi wszystko, co w jego mocy (a nawet odrobinę więcej!), by przed zimą przygotować w budynkach Domu św. Marcina jak najwięcej miejsc dla uchodźców i ludzi, którym wojna zabrała dach nad głową.

Rozpoczął się kolejny rok akademicki w kijowskim Instytucie św. Tomasza z Akwinu. Pamiętam, jak kilka miesięcy temu zastanawialiśmy się z braćmi czy w tym roku zgłoszą się do nas jacyś nowi studenci. W końcu jest wojna. Okazało się, że przyszło ich znacznie więcej, niż w ubiegłych latach. Są wśród nich zarówno katolicy, jak i prawosławni, a także ludzie poszukujący prawdy. Tak zresztą było od samego początku istnienia Instytutu, czyli od 30 lat. Ojciec Petro, dyrektor Instytutu, który prowadził rozmowy wstępne z nowymi studentami, mówił, że większość, chce u nas studiować, szukając klucza, który pomoże im zrozumieć to co się teraz dzieje. Patrząc w piątek na wypełnioną studentami aulę przypomniałem sobie list o.Timothy Radcliffa, napisany w marcu do Rodziny Dominikańskiej w Ukrainie: „Przemoc, która jest stosowana wobec waszego pięknego kraju, jest zatrutym owocem kłamstwa. My, dominikanie, z naszą dewizą Veritas i naszym umiłowaniem prawdy, mamy dziś do dania szczególne świadectwo w świecie, który często nie dba o prawdę”. Wykład inauguracyjny wygłosił o. Wojciech Giertych, papieski teolog z Watykanu, a jednocześnie nasz wielki przyjaciel, który wspiera działalność kijowskiego Instytutu od wielu lat. Mówił o katolickim rozumieniu wolności, podkreślając, że wolność, według nauki św. Tomasza, jest ukształtowana przez wartości i jest wolnością „do”, a nie tylko wolnością „od”. To ważna refleksja, która w czasie wojny mobilizuje do twórczego myślenia o przyszłości.

Naszym gościem w Kijowie był również o. Christopher Fadok, prowincjał Prowincji Zachodniej Najświętszego Imienia Jezus z USA. W sobotę odwiedziliśmy wspólnie Fastów. Poproszony przez o. Miszę, o wpis na ścianie jednej z klas Centrum św. Marcina de Porres, o. Christopher, napisał krótko: „USA”, przywołując historię sprzed lat, kiedy to otrzymał od swojego taty koszulkę z napisem: „Ukrainian Secret Agent”… czyli w skrócie USA. Nie był to przypadkowy prezent. Przodkowie o. Christophera przybyli bowiem do Ameryki z Ukrainy. Jak w wielu pięknych historiach, także w tym przypadku, miłość połączyła jego pradziadków nad brzegami Atlantyku, a prawdziwa sympatia do Ukrainy pozostała w sercach kolejnych pokoleń Fadoków. Z wielką radością towarzyszyłem o. Christopherowi w jego pierwszej wizycie w Ukrainie. Cieszę się, że zobaczył Lwów i Kijów. Widziałem jego wzruszenie podczas spotkania ze zwierzchnikiem ukraińskich grekokatolików abp. Swiatosławem Szewczukiem, o którym powiedział „mój arcybiskup większy”, bo Fadokowie byli grekokatolikami. Jestem przekonany, że kiedy w drodze do Fastowa razem z o. Wojciechem, teologiem papieskim i o. Jackiem Budą z USA, któremu będę dozgonnie wdzięczny za tłumaczenie moich listów na angielski oraz Anną i Denysem, wolontariuszami Domu Św. Marcina, odwiedzaliśmy zniszczone przez rosyjskie wojska podkijowskie miasta i wsie, o. Christopher patrzył na ślady niedawnych potworności nie tylko oczami i słuchał o. Miszy opowiadającego o tym, jak jeszcze można pomóc ofiarom wojny, nie tylko uszami, ale przede wszystkim sercem. Nic dziwnego, w końcu w jakim rytmie może bić serce Ukrainian Secret Agent?

Na koniec wspomnę mojego prowincjała o. Łukasza i jego socjusza o. Szymona. Wracając z Kijowa do Warszawy pobili rekord. Stali na granicy 11 godzin i 20 minut. Cóż… trzeba mieć szczęście.

Z wdzięcznością, pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 14 września, godz. 17:15

Czwartek, 18 sierpnia 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,
muszę przyznać, że z roku na rok coraz bliższy staje się dla mnie św. Jacek. Swoją posługę w Ukrainie widzę jako realizację jego pragnienia, by głosić Ewangelię nad brzegami Dniepru. Cieszę się, że będąc w Wielką Sobotę w Rzymie zaszliśmy razem z o. Alainem, socjuszem generała Zakonu, do jednej z kaplic Bazyliki św. Sabiny, gdzie znajduje się fresk przedstawiający obłóczyny św. Jacka. Dziś wiele osób odwiedzających dominikańską świątynię na Awentynie modli się tam za Ukrainę, w czym pomocny jest tekst specjalnej modlitwy umieszczony przez braci. Oczywiście nie przypadkowo rozpocząłem list od wspomnienia św. Jacka, bo przecież wczoraj obchodziliśmy jego liturgiczne święto. Choć jesteśmy teraz w Kijowie tylko z o. Jakubem, to na wieczorną mszę do naszej kaplicy, poświęconej właśnie temu świętemu, przyszło sporo osób. W końcu to również patron Kijowa! Zgodnie z przyniesionym z Polski zwyczajem, poświęciliśmy kłosy pszenicy. To nawiązanie do cudu, który dokonał się za wstawiennictwem św. Jacka, kiedy burza i grad zniszczyły plony, a mieszkańcy podkrakowskich wsi przyszli prosić świętego o ratunek przed grożącym im głodem. W tym roku ten zwyczaj nabrał dla mnie szczególnego znaczenia. Kiedy toczy się wojna, za zebranie plonów z ogromnych ukraińskich pól, trzeba czasem zapłacić wysoką cenę. Wielu rolników straciło już życie lub zdrowie, bo kombajny i maszyny rolnicze najeżdżały na miny i pozostawione na polach niewybuchy. Pamiętam, jak jakiś czas temu przeczytałem informację, że do takiej tragedii doszło w Andriivce. To popularna w Ukrainie nazwa wsi, więc zadzwoniłem wtedy do o. Miszy i zapytałem, czy to ta Andriivka, gdzie od miesięcy pomaga ludziom wraz z wolontariuszami Domu św. Marcina z Fastowa. „Tak, to ta” – potwierdził. Modliłem się więc wczoraj za wstawiennictwem św. Jacka, by z urodzajnych ukraińskich pól można było zebrać tegoroczne plony, by nie zniszczył ich grad rosyjskich pocisków i pożary wywołane działaniami wojennymi, by zboże mogło bezpiecznie wyruszyć w świat z ukraińskich portów. Św. Jacek ma naprawdę co robić w niebie! Ave, florum flos, Hyacinthe… Ave, protector omnium ad te confugientium…

Wczoraj wieczorem odwiedzili nas księża z diecezji kamieniecko-podolskiej. Przywieźli swojego parafianina – żołnierza, który został bardzo mocno poraniony na froncie. Po kilku miesiącach leczenia, chirurgom udało się poskładać i podleczyć jego roztrzaskane od wybuchu ręce i nogi, choć z pewnością czeka go jeszcze bardzo długie leczenie. Mieli do pokonania ponad 400 km., więc dojechali późno. Wzruszyłem się, kiedy ten żołnierz nie dał nam tak po prostu odejść ze swojego pokoju, ale poprosił jednego ze swoich księży o błogosławieństwo i modlitwę. Chyba każdy kto kiedyś chorował, wie, że noce są najtrudniejsze. „Co robić, kiedy będzie mi źle?” – zapytał modlącego się nad nim księdza. „Powtarzaj po prostu: Jezusie, Synu Dawida, zmiłuj się nade mną”. Dobrze, że Pan Jezus ma w Ukrainie wielu mądrych i oddanych Mu księży. I pomyślałem, że na całe szczęście nie zapytano mnie, bo pewnie zacząłbym się wymądrzać.

Przy śniadaniu rozmawiałem z żoną poranionego żołnierza. Opowiadała, że po kilku miesiącach pobytu w szpitalu, wojskowi i pacjenci stają się dla siebie trochę jak rodzina. Jej mąż usłyszał kiedyś od młodego lekarza, który opiekował się nim w Tarnopolu: „Wczoraj z żoną modliliśmy się wieczorem za ciebie”. Po raz kolejny słyszę również, że pomoc humanitarna docierająca do ukraińskich szpitali jest bardzo potrzebna – dzięki niej lekarze mają czym leczyć tak wielu bardzo poranionych i cierpiących pacjentów. Pytam jak ona przeżywa tą sytuację i słyszę: „Musimy się trzymać, mamy przecież dzieci. Martwię się tylko o męża, by dał radę, także psychicznie”. Mam nadzieję, że wizyta w kijowskiej klinice neurologii, do której się udali po śniadaniu, pomoże w powrocie do zdrowia temu dzielnemu człowiekowi, który na froncie uratował życie wielu swoim kolegom.

Wspominałem w ostatnim liście o Nikicie z Charkowa, który rozpoczął 13 sierpnia nowicjat w naszym Zakonie. Miałem nadzieję, że kończąc swój pobyt w Polsce, zobaczę go w białym habicie. Niestety, bracia zarazili się Covid-19 i obłóczyny odbędą się dopiero jutro. Taki nietypowy, bezhabitowy nowicjat mają polscy dominikanie w tym roku.

Wracając z Warszawy do Kijowa zatrzymałem się we Lwowie, gdzie w sobotę rozpoczął się organizowany przez dominikanów i trwający tydzień Alive Music Festiwal. Rok temu z inicjatywy o. Wojciecha został zorganizowany na jednym z miejskich placów Lwowa koncert ewangelizacyjny. W ten sposób świętowaliśmy 800 rocznicę śmierci św. Dominika. W tym roku o. Wojciech wraz ze świeckimi organizatorami zdecydowali się wyruszyć w ewangelizacyjną trasę koncertową, by w tym trudnym dla Ukrainy czasie dotrzeć ze Słowem Życia do mieszkańców Lwowa, Iwano-Frankowska, Chmielnickiego, Winnicy i Fastowa. W sobotę Alive zagra również w Borodziance, czyli w jednym z najbardziej zniszczonych podkijowskich miast. Pierwszy koncert odbył się w dostojnych murach lwowskiej katedry. W tym roku w ramach festiwalu występuje zespół Lux Mundi, w skład którego wchodzą muzycy różnych wyznań, pochodzący z kilku regionów Ukrainy, a także dwie wokalistki — Sandra z Zakarpacia oraz Olga z Chmielnickiego. Ojciec Oleksander, który głosi konferencje podczas festiwalu podkreśla, że jednym z celów, który przyświeca jego organizatorom, jest zachęta do tego, byśmy uczyli się dostrzegać Boga w tym, czego teraz doświadczamy. „Wierzymy, że Pan staje w obronie słabych i zranionych, zachęcając nas do wzniesienia oczu ku Niemu. Bóg nas prowadzi i pomimo wszystkich ofiar, strat i bólu jest zawsze obecny. Idzie z nami Drogą Krzyżową ku zmartwychwstaniu i zwycięstwu” – opowiadał o. Oleksander dziennikarce portalu Credo.

Zatrzymałem się na noc we Lwowie u paulistów, by spotkać się z moim rodzonym bratem o. Mariuszem. Ich klasztor znajduje się tuż obok Cmentarza Łyczakowskiego i Marsowego Pola. Teraz to miejsce pochówku żołnierzy, którzy zginęli w ostatnich miesiącach, a wcześniej grzebano tam m.in. austriackich wojskowych poległych w czasie I wojny światowej, a później żołnierzy armii sowieckiej i NKWD. W niedzielny poranek nad Marsowym Polem unosiły się resztki mgły, a kolejne rzędy świeżych grobów przypominały zastępy żołnierzy wyruszających w ostatnią drogę w paradnym szyku. Mogił przybywa z tygodnia na tydzień. Naliczyłem ich ponad 100. W jednym z grobów pochowano kilka dni temu 25-letniego lejtnanta Jurija Strelcowa. Zginał na froncie w okolicach Zaporoża 6 sierpnia. Portier z budynku kurii metropolitarnej, przed którym zaparkowałem samochód idąc odwiedzić klasztor naszych lwowskich braci, zwraca mi uwagę, że mam ubłocone buty. „Wracam właśnie z Marsowego Pola” – tłumaczę się. „Kiedyś na murze oddzielającym to miejsce od Cmentarza Łyczakowskiego – zaczyna opowieść portier – był wielki napis w języku rosyjskim: «Pośrodku planety, wśród burzowych chmur, patrzą martwi w niebo, wierząc w mądrość żywych». Każdy, kto jechał tramwajem widział te słowa. Widziały je też matki, które rodziły dzieci w szpitalu położniczym, znajdującym się do dziś naprzeciw Marsowego Pola”.

W drodze do Kijowa zajechałem jeszcze do Fastowa. Ojcowie Misza i Paweł siedzieli akurat na salce wraz z o. Rusłanem, rektorem seminarium duchownego diecezji kijowsko-żytomierskiej. Rusłan wrócił niedawno z Karpat, gdzie towarzyszył grupie uchodźców, który znaleźli schronienie w Domu św. Marcina de Porres w Fastowie. Choć za oknem wciąż gorąco, rozmawiamy z Miszą o zbliżającej się zimie. To będzie z pewnością bardzo trudny czas dla ludzi, którym wojna zniszczyła domy. Prowizoryczne miejsca zamieszkania sprawdzają się latem, ale nie ochronią ludzi przed mrozem i śniegiem. „To wielkie wyzwanie dla nas – podkreśla o. Misza. – Musimy pomóc przeżyć zimę jak największej ilości ludzi, którym już pomagamy oraz tym, którzy zapewne jeszcze do nas przyjadą ze wschodu i południa kraju”.

Przez ostatnie trzy dni z uwagą słuchałem on-line rekolekcji głoszonych w krakowskiej bazylice św. Trójcy przez ojców Timothy Radcliffa i Łukasza Popko. Pełne mądrości słowa dwóch braci, których niezwykle cenię i lubię. Mówili m.in. o tym, że kochamy to, co jest szczegółowe i konkretne, nienawidzimy natomiast abstraktów i ogólników. Wiele w tym racji. Przypomniała mi się starsza kobieta, mieszkająca w jednej z podkijowskich wsi, opowiadająca mi o rosyjskim żołnierzu, który schronił się w jej domu, bo nie chciał strzelać do Ukraińców, a ona karmiła go barszczem. Zastanawiam się na ile to, o czym mówili ojcowie Timothy i Łukasz, da się zastosować do poróżnionych przez wojnę rodzin czy narodów?

Z pozdrowieniami, modlitwą i wielką wdzięcznością za pamięć o Ukrainie!

Jarosław Krawiec, Kijów, 18 sierpnia, godz. 17:00 (czasu kijowskiego)

Wtorek, 26 lipca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

ostatni list z Ukrainy napisałem miesiąc temu. Dawno. Od kiedy życie w Kijowie stało się spokojniejsze i bardziej zwyczajne, trudniej zabrać się do pisania. Przyzwyczajenie, zmęczenie powtarzającymi się alarmami lotniczymi i zaczynaniem dnia od sprawdzania w telefonie, gdzie w nocy spadły bomby i ile jest ofiar, obawa, żeby nie powtarzać tego, co i tak już wiadomo… wszystko to po trosze złożyło się na moje ociąganie się z pisaniem. To nie dobrze, bo rozmawiając z braćmi w Ukrainie oraz wolontariuszami, powtarzamy zgodnie – nie wolno wolnemu i demokratycznemu światu zapomnieć o tej tragedii, a przypominanie o niej jest naszym zadaniem. Chodzę czasem na wyścigi konne. Wygrywa nie ten koń, który na początku albo nawet przez większość gonitwy biegł na czele stawki, ale ten, który pierwszy był na celowniku przekraczając linię mety. Wojna wymaga wielkiej wytrzymałości nie tylko od żołnierzy. Także wszystkim nam, zwykłym ludziom stojącym po stronie dobra i prawdy, potrzeba cierpliwości w byciu solidarnymi. Nie wolno zbytnio zwolnić biegu, kiedy meta wciąż przed nami. Dziś już chyba nikt nie ma wątpliwości, że wojna, która zaczęła się ponad pięć miesięcy temu, to bieg długodystansowy.

Kilka ostatnich dni czerwca spędziłem w szpitalu. Przyszedł czas, by wyciągnąć śruby i metalowe blaszki z połamanej ponad rok temu nogi. Pobyt w klinice ortopedii i traumatologii podczas wojny to ciekawe doświadczenie. Większość pacjentów stanowią teraz wojskowi. Ten rodzaj działań wojennych, gdzie dominują ostrzały artyleryjskie, sprawia, że każdego dnia setki żołnierzy i osób cywilnych odnosi różnego rodzaju poranienia. Ciągle widzę publikowane w mediach społecznościowych zdjęcia żołnierzy z urwanymi nogami i rękami oraz towarzyszące im dramatyczne apele rodzin o pomoc finansową na zakup protez czy kosztowne leczenie. W szpitalu spotykam Artema, młodszego ode mnie kijowskiego biznesmena. Do niedawna prowadził świetnie prosperujące i rozwijające się firmy. Kiedy wybuchła wojna zdecydował się bronić Ukrainy. „Uznałem, że to nie czas na zarabianie pieniędzy – opowiada. – Kiedy Rosjanie stali pod Kijowem zgłosiłem się do policji, a później, jako żołnierz poszedłem na front”. Walcząc pod Bachmutem, w obwodzie donieckim, został poraniony odłamkiem bomby kasetowej, który wbił mu się w kolano. Pokazuje mi drobinę metalu wielkości ziarenka ryżu, którą chirurg  dopiero co wyjął mu z kolana. Jego kolegom odłamki pokaleczyły twarze, płuca, ręce. Słuchając go przekonuję się, że nie bez powodu używanie tego rodzaj amunicji o szerokim polu rażenia zostało zakazane przez wiele państw na świecie.

Dzięki ofiarnej pracy ukraińskich lekarzy i personelu medycznego, a także pomocy płynącej z całego świata, szpitale mogą pracować pełną parą. Na oddziałach, gdzie leczy się wojskowych są także wolontariusze, którzy przynoszą żołnierzom lepsze jedzenie i potrzebne rzeczy. Do sali w której leżałem z Artemem przyszła młoda kobieta i zaopatrzyła mojego sąsiada w różne smakołyki. A ja, jako zwykły pacjent, pozostałem na skromnym szpitalnym wikcie. Taka pomoc i troska o żołnierzy, którzy wrócili z frontu jest bardzo potrzebna. Zauważyłem, że oni sami przyjmują ją z wdzięcznością, nie mając pretensji do całego świata, że coś im się należy. Podobną obserwacją podzieliła się ze mną ostatnio Sylwia, która pracuje w Polsce w pogotowiu ratunkowym. Między dyżurami, jako wolontariuszka, jeździ karetką do Lwowa, by ewakuować do szpitali w Polsce i na świecie mocno poranione ofiary wojny. „Ci ludzie przyjmują naszą pomoc z wdzięcznością. Zdarza się, że oni sami albo ich rodziny, martwią się o nas, czy nie jesteśmy głodni albo zmęczeni. Różnią się od naszych polskich pacjentów” – opowiada.

Jestem bardzo zbudowany postawą takich ludzi jak Artem. To dobra lekcja patriotyzmu. Mój szpitalny znajomy dzięki pieniądzom i kontaktom mógłby się przecież schować przed armią. Zdecydował się jednak bronić swojej ojczyzny. Gdy leżymy na sąsiednich łóżkach, dochodząc do siebie po operacji, opowiada o codzienności na wojnie, o tym jak dbał o żołnierzy, którymi dowodził, jak zdobywał potrzebny sprzęt i samochody, często dokładając do ich zakupu własne pieniądze. Poszedł walczyć, ale jednocześnie ze swoimi wspólnikami stworzyli organizację, która wykorzystując najnowsze technologie, dokumentuje skalę zniszczeń dokonanych niedawno przez Rosjan w okolicach Kijowa.  Na jednej z fotografii stoi z zabandażowaną nogą razem ze swoim kilkuletnim synem. Mały też ma zawiązaną nogę. Może i jemu coś się stało, ale wydaje mi się, że po prostu chce być jak tata!

„Wojna stała się wstrząsem, który przez ból, cierpienie, ujawnienie się słabości, których nie zauważaliśmy, pomaga odkryć siebie. Pomaga także dostrzec własną siłę i zdolność do obrony” – mówił podczas jednej z publicznych dyskusji arcybiskup Ihor Isiczenko, emerytowany prawosławny duchowny z Charkowa, który z dominikanami zna się już od dawna. Był kiedyś wykładowcą naszego kijowskiego Instytutu św. Tomasza z Akwinu.

Będąc niedawno w Fastowie poprosiłem o. Miszę, by opowiedział o ludziach, którzy znaleźli schronienie w Domu św. Marcina. „Mamy babcię z 16-letnim niepełnosprawnym wnukiem, którzy przyjechali z Pokrowska, oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od Doniecka. Teraz czekamy na nauczycielkę, która nie chciała wcześniej stamtąd wyjechać i zostawić swojej 12-letniej uczennicy – sieroty. Próbujemy także ewakuować kolejne rodziny z Bachmuta. Żenia dotarł już do nas z bliskimi, ale dwóch jego kolegów z klasy zostało rannych i wciąż tam są. Tata jednego z nich zginął. Istnieje możliwość przewiezienia ich karetkami do Fastowa albo nawet do Polski. Pytanie tylko czy uda im się wydostać i czy te osoby ostatecznie zdecydują się na wyjazd”. Bardzo często bowiem ludzie mocno doświadczeni przez wojnę są sparaliżowani sytuacją i trudno im zostawić miejsca, w których żyją. Widziałem to kilka tygodni temu w Charkowie odwiedzając rodziny mieszkające od kilku miesięcy w piwnicach bloków na wielkim osiedlu Saltiwka. Wszyscy powtarzali: „Tu jest nasz dom… Dokąd mamy jechać… Nie mamy nikogo na zachodzie Ukrainy ani za granicą…. Wojna w końcu musi się skończyć…”

„Cały czas wysyłamy jedzenie na wschód i południe Ukrainy – kontynuuje swoją opowieść o. Misza. –  Póki da się tam dotrzeć będziemy pomagali ludziom. Niedawno Mykoła, nasz wolontariusz zawiózł 300 kg. jedzenia do Słowiańska. Pomagamy także trzem kuchniom gotującym jedzenie w Chersonie, gdzie sytuacja jest trudna. Bardzo mi zależy, żeby żyjący tam ludzie wiedzieli, że o nich nie zapomnieliśmy”.

Ojciec Misza wraz z wolontariuszami organizują dziś w Borodziance, jednym z najbardziej zniszczonych podkijowskich miasteczek, festyn dla rodzin. To już kolejna tego typu impreza w tym miejscu. Z każdym tygodniem do swoich domów, a raczej do tego co po nich zostało, wracają ludzie. „Jeszcze do niedawna mieliśmy w Borodziance pod opieką 1114 rodzin – mówi o. Misza. – Tyle pakunków z jedzeniem woziliśmy tam co tydzień. Teraz mamy już ponad 2000”. Ludzie wracają i próbują jakoś zorganizować swoje życie. To trudne, bo większość z nich nie ma pracy i są skazani na zasiłki wypłacane przez państwo oraz pomoc humanitarną. Gdyby jej teraz zabrakło wiele rodzin cierpiałoby głód.

Jadąc samochodem do Polski, po blisko sześciu godzinach stania na granicy, zatrzymałem się w jednej z wiosek, by spokojnie porozmawiać przez telefon. Była już noc. Po chwili widzę światła samochodu, który podjechał z tyłu. Pomyślałem od razu, że to straż graniczna się mną zainteresowała, albo co gorsze policja wlepi mi mandat za zatrzymanie się w zatoczce przystanku autobusowego. Podeszła jednak do mnie młoda kobieta i poprosiła po ukraińsku o pomoc. „Czy jest tu jakiś hotel? Jadę z Charkowa z dzieckiem i już nie mam sił kierować. I jeszcze telefon mi nie działa”.  Dopiero w Lublinie znaleźliśmy hotel. Pojechałem przed nimi, by bezpiecznie dotarli do celu. Svietłana wyjaśnia, że zdecydowali się wyjechać z Charkowa dopiero teraz. Wcześniej jakoś się trzymali, ale teraz niedaleko ich domu stacjonują ukraińscy żołnierze. „Boję się, że jak się Rosjanie o nich dowiedzą, to będą strzelać w naszą stronę. Nie chciałam wyjeżdżać. Dopiero skończyłam budowę nowego, dużego domu. Dwadzieścia lat życia mi ona zajęła” – mówi z wyraźnym wzruszeniem w środku nocy w kraju w którym nigdy wcześniej nie była. Wojna okradła ją i jej rodzinę z dwudziestu lat marzeń i pracy. Widzę, że to osoba raczej zamożna. Teraz jedzie swoim samochodem, z mamą i synkiem oraz garstką rzeczy przez Polskę na zachód Europy. W Irlandii ma jakiś znajomych. Jedzie z gorącym pragnieniem i nadzieją, by wrócić do swojej ojczyzny, domu, pracy i przyjaciół. Takich ludzi jest sporo. Na granicy widziałem wiele samochodów z rejestracjami z obwodu charkowskiego.

Z pozdrowieniami, wdzięcznością za okazywaną nam i Ukrainie pomoc oraz z prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP,

Kijów/Warszawa, 26 lipca 2022 roku, godz. 12:20

Wtorek, 27 czerwca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

od mojego ostatniego listu z Ukrainy minęło ponad dwa tygodnie.Ten dłuższy czas między kolejnymi opowieściami wydawałby się świadczyć o powrocie do normalności. Gdyby ktoś z Was przyjechał teraz do Kijowa lub Lwowa, nie wiedząc, że od czterech miesięcy toczy się wojna Rosji przeciwko Ukrainie, to mógłby na pierwszy rzut oka nie zorientować się, że coś jest nie tak. Oczywiście poza widokiem wielu kobiet i mężczyzn chodzących po ulicach w wojskowych mundurach, codzienne życie zdaje się toczyć coraz bardziej normalnie. To jednak tylko pozór. Wystarczy porozmawiać z miejscowymi ludźmi i szybko okazuje się, że do normalności wciąż daleko. Co gorsze, nie wiadomo kiedy ona powróci, bo końca wojny póki co nie widać.

Boleśnie przypomniał nam o tym miniony weekend. W sobotę kilkadziesiąt rosyjskich rakiet spadło w okolicach Żytomierza, Lwowa i Czernichowa. A później przyszedł tragiczny dla Kijowa niedzielny poranek. Byłem akurat w Fastowie, kiedy przed 6 rano rozbudziły mnie wyjące syreny. Kilkanaście minut później dało się słyszeć głuchy odgłos wybuchu. Nawet pies o. Pawła, sympatyczny i bardzo spokojny labrador, wyraźnie się zaniepokoił. Okazało się później, że to ukraińska obrona przeciwlotnicza strąciła jedną z rakiet lecących w stronę Kijowa. Chwilę później dostałem wiadomość od o. Jakuba: „Spadły rakiety. U nas wszystko w porządku”.  Pociski uderzyły w miejsce znajdujące się niedaleko naszego klasztoru, więc bracia doskonale słyszeli jak leciały i wybuchały. Dla wszystkich stało się jasne, że Rosjanie nie odpuścili i znów zaatakowali stolicę. Budynek, w który trafiła jedna z rakiet był uszkodzony już kilka tygodni wcześniej. Teraz został bardzo mocno zniszczony. Niestety ucierpieli również jego mieszkańcy, w tym 7-letnia dziewczynka, którą udało się wydobyć spod zawału. Zdjęcie niesionego na noszach dziecka szybko obiegło świat. Po południu poszedłem zobaczyć co się stało. To poruszające widzieć, jak dobrze znane miejsca, stają się ruinami. Oczywiście nie było dostępu bezpośrednio do miejsca tragedii. Obserwując z oddali pracę służb, widziałem wracających do wozów strażaków. Byli bardzo zmęczeni pracą i upałem. Razem z ratownikami, lekarzami, fachowcami od gazu i elektryczności, to właśnie oni od samego początku tej wojny są niezłomnymi bohaterami, którzy w wielu miejscach Ukrainy codziennie ratują ludzkie życie i mienie.

Ten atak był jak budzik, który przerwał wzrastającą nadzieję, że jesteśmy bezpieczni i przypomniał o wojnie mieszkańcom Kijowa, a zwłaszcza tym, którzy niedawno wrócili do miasta. Słyszałem dziś o osobach, które odłożyły decyzję o powrocie do domu na później. Oprócz lecących w kierunku Ukrainy rosyjskich rakiet z niepokojem spoglądamy również w stronę Białorusi. A to przecież tylko perspektywa Kijowa, gdzie mieszkam wraz z braćmi. Co mają powiedzieć ludzie na wschodzie i południu Ukrainy? U nich dzieją się naprawdę straszne rzeczy.

Ostatni tydzień spędziłem w podróży. Na kilka dni odwiedzili Ukrainę o. Alain, socjusz generała Zakonu oraz o. Łukasz, polski prowincjał. Już dawno umawialiśmy się z o. Alainem na spotkanie w Ukrainie, ale ciągle coś przeszkadzało w realizacji tych planów. W końcu się udało. Spotkaliśmy się, trochę jak w filmie szpiegowskim, na parkingu przy jednym z supermarketów w słowackim miasteczku Michalovce. Ojciec Alain dotarł tam z Węgier dzięki życzliwości o. Jacka z Debreczyna. Miło było spotkać przy okazji jednego z dwóch polskich dominikanów pracujących na Węgrzech, tym bardziej, że o. Jacek nie omieszkał przywieść i podarować nam kilku butelek wyśmienitego Tokaja. Na słowacko-ukraińskim przejściu granicznym wywołaliśmy małą sensację, a dokładnie mówiąc, nowy belgijski paszport o. Alaina. Dokument, który zdobią bohaterowie kreskówek, bardzo spodobał się ukraińskim funkcjonariuszkom straży granicznej, które zaczęły rozpoznawać nadrukowane postaci. Ale czy można się dziwić sympatii do Smerfów czy Lucky Lucka? Oddając dokument, pani oficer stwierdziła: „Taki piękny, że aż szkoda stawiać w nim pieczątki”.

Szybko dotarliśmy do Mukaczewa na Zakarpaciu, które jest jednym z regionów Ukrainy tworzących mieszankę kultur, języków i religii. Zatrzymaliśmy się u biskupa Mikołaja, dominikanina. Przy kolacji na brat dzielił się doświadczeniem przeżywania wojny. Będąc biskupem w bezpiecznym regionie kraju, gdzie schroniła się ogromna liczba uchodźców, codziennie spotyka się z wieloma ludzkimi historiami. Trudno nie zgodzić się z jego refleksją, że wszyscy mieszkańcy Ukrainy, niezależnie, gdzie się znajdują i czy widzieli na własne oczy zniszczone domy i miasta a może znają te obrazy jedynie z telewizji, są ofiarami tej wojny. Każdego ona dotknęła i zraniła. W Mukaczewie spotkaliśmy się również z o. Ireneuszem, który mieszka czasowo w klasztorze sióstr dominikanek, pomagając s. Lidii, a przede wszystkim księżom w parafii katedralnej. Ireneusz trafił na Zakarpacie wraz z grupą uchodźców w Charkowa, gdzie mieszkał do pierwszych dni wojny.

Kolejnego dnia, po odwiedzinach w warsztacie samochodowym w Kołomyi, by naprawić przebitą na dziurawej drodze oponę, dotarliśmy do Czortkowa. Tam czekali na nas z obiadem ojcowie Svorad, Julian i Dmytro, a także postulant Nikitą z Charkowa, który niebawem rozpocznie nowicjat w Warszawie. Idąc do naszego kościoła, zachodzimy do greckokatolickiej katedry. W prezbiterium pojawiły się nowe malowidła. Ojciec Alain dostrzegł, że jeden z aniołów trzyma w dłoniach kulę z mapą Ukrainy. Symboliczny znak w trudnym czasie wojny. Mamy okazję zobaczyć wnętrze naszego dawnego klasztoru, który czeka na remont. Bardzo byśmy chcieli, by w przyszłości czortkowski klasztor dominikanów stał się miejscem, gdzie pomoc będą mogły otrzymać osoby poszkodowane przez wojnę, podobnie jak to się dziś dzieje w Domu św. Marcina w Fastowie. Na koniec odwiedzamy siostry dominikanki, które opowiadają o pomocy charytatywnej udzielanej potrzebującym. Siostra Marcelina pokazuje mi przywieszoną na ogrodowej altance mapę Ukrainy z zaznaczonymi miejscami, gdzie dotarły dary wysłana przez dominikanki z Czortkowa. W rozmowach z siostrami i braćmi a także spotkanymi przypadkowo parafianami słyszę powtarzające się przekonanie i wiarę w orędownictwo Maryi i świętych, którzy strzegą swoimi modlitwami Czortków.

Docieramy do braci w Chmielnickim i Lwowie. Ojciec Igor, który przyjął niedawno święcenia kapłańskie, świetnie odnalazł się w najmłodszym klasztorze nie tylko Wikariatu Ukrainy ale również całego Zakonu. Sprawując po angielsku poranną Mszę świętą w klasztornej kaplicy w Chmielnickim, której przewodniczy o. Igor, słyszymy w krótkim kazaniu o Janie Chrzcicielu, który daje przykład jak głosić Chrystusa. Po południu jesteśmy już we Lwowie, gdzie bracia czekają na nas z pizzą. Po rozmowach i odwiedzeniu kaplicy Rosena ojcowie Alain i Łukasz ruszają do Polski, a ja czekam na wieczorny pociąg do Kijowa.

Kończąc pisanie listu czytam wiadomości o kolejnych atakach rakietowych na Ukrainę. Płonie centrum handlowe w Krzemieńczuku, mieście w środkowej części Ukrainy. Przerażający widok i jeszcze bardziej przerażająca świadomość ludzkich tragedii. Kolejne osoby giną od ostrzałów w Charkowie. To wszystko ofiary cywilne, zwykli ludzie, którzy znaleźli się w zasięgu rosyjskich pocisków.

Nie zapominajcie o Ukrainie! Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

o. Jarosław Krawiec OP, Kijów, 27 czerwca, godz. 23:00.

Sobota, 11 czerwca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

zadzwoniłem dziś do starszej kobiety, której syn walczy na froncie. „Dzień dobry, tu ojciec Jarosław…” Po drugiej stronie cisza. Przedstawiam się raz jeszcze i od razu wyjaśniam dlaczego dzwonię. Moja rozmówczyni tłumaczy po chwili, że głos nieznajomego mężczyzny w słuchawce zaskoczył ją i przestraszył. Rzeczywiście, w czasie wojny taki telefon może oznaczać złe nowiny dotyczące syna. Zapewne pani Nadia nie jest teraz jedyną matką, żoną lub córką, która z niepokojem podnosi słuchawkę.

Tydzień temu jechałem pociągiem z Kijowa do Chmielnickiego. Naprzeciwko siedziała, a właściwie polegiwała młoda dziewczyna. Zwróciłem na nią uwagę, bo była podobna do Mariny, wolontariuszki i aktorki kijowskiego teatru „Srebrna Wyspa”, z którą współpracowaliśmy na początku wojny. Ponadto poruszała się o kulach. Okazało się, że dzień wcześniej poważnie zwichnęła nogę w kostce zrywając ścięgna. Wiem co to oznacza, bo niedawno miałem podobne problemy z poruszaniem się. Moja współpasażerka jechała zobaczyć się ze swoim chłopakiem, który służy w armii. Najwyraźniej bardzo zależało jej na tym spotkaniu, skoro nawet poważna kontuzja nie była w stanie jej zatrzymać. Na peronie w Winnicy czekał na nią młody żołnierz. Okazało się, że nie byłem jedyną osobą, która kibicowała tej parze. „Wziąłby od niej torebkę, to byłoby jej łatwiej!” – komentowały siedzące za mną kobiety. Rzeczywiście, młodzieniec był najwyraźniej niedoświadczony w tych sprawach, bo odnosiło się wrażenie, że nie do końca wie jak się zachować. Mam nadzieję, że wojna będzie dla nich łaskawa i dostaną czas, by cieszyć się sobą i nauczyć wzajemnej troski.

Wojna prowokuje do okazywania sobie uczuć. Widzę to niemal codziennie na ulicach ukraińskich miast. W pobliżu naszego klasztoru znajdują się jednostki wojskowe, więc nie brakuje kobiet i mężczyzn w mundurach. Ludzie tutaj wyczuwają, że nie warto tracić czasu, bo może nie zostało go wiele. Zwłaszcza kiedy chłopak, mąż lub żona za chwilę zostaną wysłani na front. Niestety coraz częściej słyszy się o dotkliwych stratach po stronie ukraińskiej. Ojciec Tomasz zrobił niedawno zdjęcie Marsowego Pola we Lwowie. To spory plac przylegający do Cmentarza Łyczakowskiego. Zaczęto tam grzebać nowych ukraińskich bohaterów. „Tragiczny kalendarz odmierzający kolejne dni i miesiące wojny” – piszę do Tomka. „Ostatni raz byłe tu zimą. Było pusto” – odpowiada.

Do Kijowa wróciło już wiele osób, które wyjechały, kiedy stolica była ostrzeliwana i oblegana przez rosyjskie wojska. Widać, że młodzi ludzie naprawdę stęsknili się za swoim miastem, a przede wszystkim za sobą. Spacerując po Chreszczatyku, centralnej ulicy Kijowa, zaszedłem coś przekąsić w znanej na całym świecie sieci barów szybkiej obsługi. Nie wiem czy z głodu, czy bardziej z radości, że wreszcie jest otwarte. Klientów nie brakowało. Stojąc przy ekranie, gdzie zamawia się jedzenie, nastolatka tłumaczyła swojemu koledze, że w Polsce, to można było zamówić rzeczy, których tutaj nie ma. Bardzo się cieszę, że wrócili, że są, że opustoszała do niedawna metropolia znów żyje. Zgadzam się, z Rusłanem Horovym, ukraińskim pisarzem, którego książki właśnie czytam, że  wygrywamy tę wojnę, kiedy nadal żyjemy. Po 108 dniach codziennych walk, gdy rakiety i bomby spadają praktycznie po całym terytorium kraju, większość Ukraińców uznała wojnę za fakt. „To bardzo ważne doświadczenie”, tłumaczy Rusłan. „Wtedy nie odkładasz życia na później. Nie mówisz, że jak wygramy, to dopiero będziemy żyli dalej. Nie, to teraz jest nasze życie i innego u nas nie będzie. Co by się nie działo wokół, mamy żyć swoim życiem, dopóki żyć możemy”.

W dzień liturgicznego wspomnienia przeniesienia relikwii św. Dominika, czyli 24 maja, o. Gerard, generał Zakonu, ustanowił nowy dominikański klasztor w Chmielnickim. Oczywiście formalnie, bo bracia mieszkają i posługują tam już od kilku lat. Przyszedł czas, by nasza obecność w mieście, nabrała wreszcie oficjalnego charakteru. Cieszę się i jestem przekonany, że decyzja ojca generała jest kolejnym znakiem nadziei i potwierdzeniem „z góry”, że jako bracia kaznodzieje, jesteśmy Ukrainie potrzebni. Zwłaszcza teraz.

Wybrałem się do Chmielnickiego, by osobiście podziękować za posługę o. Jakubowi, który niebawem wyjedzie do Polski. Mam nadzieję, że dobrze wykorzysta znajomość języka i doświadczenie zdobyte we Lwowie i Chmielnickim, prowadząc istniejące od czterech lat duszpasterstwo ukraińskojęzyczne przy klasztorze św. Jacka w Warszawie. Po niedzielnej mszy świętej do zakrystii przyszli ludzie by się z nim pożegnać. Rodzice z dwójką małych dzieci dziękowali Jakubowi za pokorę w posłudze i codziennym byciu. To piękne, móc słyszeć, że wizytówką dominikanina jest właśnie pokora. Bracia w Chmielnickim, oprócz duszpasterstwa prowadzonego w naszym klasztorze, pomagają w największej w Ukrainie diecezjalnej parafii p.w. Chrystusa Króla.

Następnego dnia odczytałem asygnaty ojcom Wojciechowi, Włodzimierzowi i Igorowi, którzy tworzą wspólnotę w Chmielnickim. To dokument, w którym prowincjał poleca bratu, by zamieszkał w wyznaczonym klasztorze, a jego przełożonemu, by go życzliwie przyjął i z miłością traktował. Mam nadzieję, że ojciec Wojciech, będzie dobrym przełożonym nowego klasztoru w Ukrainie, któremu patronuje św. Dominik.

W moich listach często pojawiają się zwierzęta. Nie może być inaczej, bo i one są ofiarami tej wojny. Jadąc ostatnio pociągiem czułem się trochę jak w arce Noego. Jakaś pani spacerowała po wagonie z jamnikiem, na co inna, przerażona wizją zwierzęcej awantury prosiła: „Niech pani z nim do nas nie podchodzi, bo mamy koty”. Na zakończenie przywołam więc historię suczki Maszy, opowiedzianą mi w samochodzie a następnie opisaną na Facebooku przez ojca Miszę z Fastowa: „W zeszłym tygodniu, wspólnie z wolontariuszami Domu św. Marcina de Porres i zespołem kawiarni San Angelo, przygotowaliśmy kolejny festyn dla mieszkańców Borodzianki. W pobliżu naszego foodtrucka z burgerami i hot dogami stanęła kobieta z trzema psami. Miała na sobie zimową kurtkę. Ludzie patrzyli na nią krzywo, a ona sama najwyraźniej nie miała odwagi podejść i stanąć w kolejce. Znajomy, z którym rozmawiałem, powiedział mi: «To jest nasza lokalna wariatka, która ze swoimi psami uratowała dwanaście ludzkich istnień». Dalej swoją historię opowiedziała już sama kobieta, kiedy poczęstowaliśmy ją trzema hot dogami i pyszną kawą. Pani miała swój styl, bo biorąc kubek w ręce, powiedziała, że prawdziwa kawa, powinna być bez cukru, bo z cukrem – to nie jest już kawa. «Pierwsze dni marca były bardzo straszne. Główna ulica Borodzianki została całkowicie zrujnowana. To się działo po 8 marca. Szłam ulicą z wózkiem i psami, a jeden z nich, Maszka, złapał mnie za spodnie i zaczął ciągnąć z całych sił w kierunku zrujnowanego domu. Powiedziałam Maszce, co o niej myślę, używając odpowiedniego słownictwa, ale ona nie poddała się, szczekając. Nie zważając na moje niezadowolenie, ciągnęła mnie w kierunku ruin bloku. W końcu tam dotarliśmy. Pies pobiegł przed siebie i szczekał w bardzo konkretnym miejscu. Z ciekawości podeszłam tam, pochyliłam się i usłyszałam ludzkie głosy dochodzące spod zawału: Jesteśmy tu od sześciu dni, brak nam jedzenia i wody, pomocy! » Maszka znalazła później kolejne cztery osoby w innym zrujnowanym domu. Ponieważ kobieta wyglądała bardzo specyficznie, udawało się jej  poruszać po ulicach pomimo stacjonujących w Borodziance rosyjskich wojsk. Chodziła z psami i wózkiem, w którym miała wodę i jedzenie. Kiedy okupanci pytali ją, co robi, zawsze odpowiadała, że ​​karmi psy. A ona przez kilka kolejnych tygodni przynosiła wodę i jedzenie ludziom pod gruzami”.

Przypadkiem, a może wcale nie przypadkiem, znalazłem w sieci utwór „Śpij moje dziecko” ze słowami znanego ukraińskiego poety Serhija Żadana. Ta przejmująca wojenna kołysanka powstała kilka lat temu, jako upamiętnienie życia 15-letniego chłopca Danyła. Zginął on tragicznie w lutym 2015 roku w Charkowie, podczas ataku terrorystycznego przeprowadzonego przez rosyjskich separatystów w czasie trwania „Marszu Jedności”. Utwór kończy się prostym i jakże prawdziwym stwierdzeniem: „Im dłużej trwa wojna, tym więcej potrzeba odwagi.

Nie zapominajcie o Ukrainie! Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

o. Jarosław Krawiec OP, Kijów, 11 czerwca, godz. 16:10

Niedziela, 29 maja 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

Ojciec Igor odprawił dziś mszę w naszej kaplicy. To już trzecia jego prymicyjna Eucharystia po Fastowie i Chmielnickim, ale za to pierwsza w Kijowie. Oprócz łask płynących ze specjalnego błogosławieństwa, Igor wygłosił wyśmienitą homilię. Słuchając, jak mówił o św. Szczepanie, o tym, co czyni nas szczęśliwymi i o Duchu Świętym, który jednoczy, pomyślałem, że z całą pewnością modlitwa tak wielu z Was na całym świecie, wyprosiła o. Igorowi łaskę przepowiadania, ową gratia praedicationis, tak ważną dla każdego dominikanina. Proszę módlcie się dalej za naszego młodego kapłana czasu wojny.

W czwartek rano wyruszyliśmy do Charkowa z o. Andrzejem, który zdecydował się powrócić do swojego klasztoru, z którego wyjechał jeszcze przed wybuchem wojny. Dłuższy czas wraz z prowincjałem wahaliśmy się czy powinien tam teraz wracać. Ale Andrzej nalegał, że chce być z ludźmi, którym wcześniej posługiwał. Nasz klasztor znajduje się w zachodniej części miasta, czyli od strony Kijowa, a nie Rosji, do granicy z którą jest tylko 40 km. Na szczęście, bo szybko przekonujemy się, że dzielnica, która nazywa się Nową Bawarią nie została mocno zniszczona. W domu zastaliśmy dwie rodziny, które na skutek wojny straciły dach nad głową i zamieszkały w klasztorze. Czekał na nas smaczny obiad – popularny tu płow oraz ukraiński barszcz. Ugotowała go pani Luda. Jej mieszkanie zostało mocno zdewastowane, gdy w pobliżu spadł zestrzelony rosyjski samolot. Miała wielkie szczęście, bo wracając z pracy, zdążyła wejść do klatki schodowej i wtedy nastąpił wybuch. Gdyby była jeszcze na chodniku, zginęłaby jak inni przechodnie. Odniosła niewielkie obrażenia. Jej mąż, który był w domu, miał poważnie poranioną nogę. „Od tego momentu, kiedy są alarmy to się boję, a tym bardziej, jak słyszę wybuchy. Kiedyś już prawie położyłam się na chodniku, tak się wystraszyłam. – opowiada – Mąż mnie powstrzymał”. Jest też młodsza rodzina z 2,5 – letnim synkiem. Podczas spaceru z o. Andrzejem kupiliśmy chłopczykowi zestaw samochodzików strażackich. Był naprawdę szczęśliwy!

Następnego dnia wybraliśmy się na spotkanie z księżmi pracującymi przy katedrze. Idziemy pieszo kilka kilometrów do najbliższej stacji metra, bo autobusy kursują bardzo rzadko. Ojciec Andrzej zaproponował drogę obok malowniczego jeziora. Nie znałem tego miejsca. Żartuję, że chyba do nich przyjadę w tym roku na urlop. Docieramy w południe do centrum Charkowa. Na jednym ze skwerów diecezjalna Caritas udziela pomocy humanitarnej mieszkańcom miasta. Są tłumy. Ks. Wojciech, dyrektor Caritas opowiada, że rozdają jedzenie dla ponad 2000 osób. Chcąc ominąć czekających ludzi weszliśmy na trawnik, za co zaraz nam się oberwało od pilnujących porządku policjantów. Bardzo mnie to rozbawiło w tej sytuacji.

Po obiedzie, który zjedliśmy razem z wolontariuszami, ks. Wojciech zabiera nas na Sałtiwkę, jedną z najbardziej zniszczonych dzielnic Charkowa. Zajeżdżamy najpierw do parafii prowadzonej przez Zgromadzenie Księży Misjonarzy. W piwnicach kościoła św. Wincentego a Paulo od 24 lutego mieszka kilkanaście osób, głównie starsze kobiety. Idziemy je odwiedzić. Od kilku dni znów nie ma tam prądu, więc panują całkowite ciemności. Panie bardzo serdecznie nas przyjmują. Dobrze znają ks. Wojtka i cieszą się z jego wizyty. Namawiamy 82-lenią panią, by nam coś zaśpiewała. Baba Wira, bo tak się przedstawia, odnajduje najpierw swoją torbę i szuka grzebienia. Chce ładnie wyglądać, bo kiedy weszliśmy do piwnicy panie drzemały. „A co mamy robić w tych ciemnościach” – mówią. Słuchamy jak nasza wiekowa artystka wyśpiewuje ludową ukraińską pieśń o Hali, która szła po wodę.

Kawałek dalej, zatrzymujemy się przed klatką schodową jednego z wysokich budynków mieszkalnych Sałtiwki. Blok nie jest bardzo zniszczony, choć część okien jest wybitych. „To tutaj, w piwnicy mieszka już trzeci miesiąc kilka rodzin z dziećmi” – wyjaśnia nam ks. Wojciech. Za chwilę w wyjściu z piwnicy pojawiają się ludzie. Pierwsze wybiegają dzieciaki, mrużąc oczy, bo nie ma teraz prądu, a na zewnątrz świeci piękne słońce. Wszyscy serdecznie witają się z ks. Wojtkiem i nami. Dzieci od razu zaczynają opowiadać co właśnie robiły, pokazują nadmuchane balony i usprawiedliwiają się, że nie mogły namalować ks. Wojtkowi rysunków, bo jest ciemno. Pytam czy mogę zobaczyć jak mieszkają. Bez problemu prowadzą mnie na dół. „Tylko ostrożnie, jest ciemno!”– mówią moje przewodniczki. Ratują nas telefony i latarki, które chwilę wcześniej ks. Wojciech podarował dzieciom. Podłoga piwnicy, to po prostu ziemia, więc w powietrzu unosi się pył. Kobiety pokazują kolejne pomieszczenia, gdzie mieszkają wraz ze swoimi rodzinami. Mają materace lub skromne, rozkładane łóżka. W jednym z pomieszczeń zrobili „łazienkę”, czyli bardzo prymitywny prysznic i toaletę wkopaną w ziemię. Wychodzę bardzo poruszony. Noszę tych ludzi do dziś w sercu i pamięci. Dlaczego zdecydowali się tam pozostać? Czemu nie wyjechali, jak inni lub po prostu nie wrócą na górę do swoich mieszkań?

Rozmawiamy o tym z o. Andrzejem i ks. Wojtkiem. Wielu ludzi obawia się kolejnych bomb i rakiet, bo choć teraz jest spokojniej, to w dniu, w którym przyjechaliśmy do Charkowa w innej części miasta znowu zginęło 8 osób, w tym pięciomiesięczne dziecko. Żyjący w piwnicach lub na stacjach metra ludzie boją się wyjazdu, bo mówią, że nie mają do kogo ani gdzie jechać. Niektórzy liczą, że wojna skończy się szybko. Widać, że z każdym jej dniem coraz więcej ludzi ma coraz mniej sił. „Rozmawiałem wczoraj z jakimś chłopcem i jego rodzicami. – opowiada ks. Wojtek – Cała jego klasa wyjechała. Są w Polsce, w Niemczech, na zachodniej Ukrainie. Dzwonią do siebie i uczestniczą w lekcjach on-line. Pytam się, czy nie myśleliście, żeby wyjechać? A oni mówią: ‘tu jest nasz dom’. I co mam im powiedzieć?”. Ks. Wojciech dodaje: „Dla tych ludzi bardzo ważna jest nasza obecność. To, że nie zostali sami, że jesteśmy z nimi, że uściśniemy dłoń, obejmiemy się. To jest największe wsparcie i pomoc jaką możemy dać tym osobom”. Po ponad trzech miesiącach wojny coraz bardziej to rozumiem i słuchając ks. Wojtka wiem, że nie mówi pustych słów. Pół dnia spędzam z nim w Charkowie i widzę, że on tym naprawdę żyje, a dla ludzi w potrzebie stał się prawdziwym bratem, a czasem ojcem.

W sobotę jedziemy z żoną polskiego ambasadora do Fastowa. Pani Monika wraz z dziećmi na początku wojny wyjechała do Warszawy, a jej mąż – obok nuncjusza apostolskiego, jako jedyni dyplomaci – pozostał w ostrzeliwanej stolicy. W Warszawie Pani Monika cały czas była i jest zaangażowana w pomoc Ukrainie, a przede wszystkim, wraz ze świeckimi wolontariuszami z grupy Charytatywni – Freta, w pomoc Domowi św. Marcina de Porres w Fastowie. Chyba tylko Pan Bóg, no i może jeszcze o. Misza, wiedzą jak wiele konkretnej pomocy mogło się zrealizować dzięki jej wsparciu. Nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie przyjedzie do Ukrainy. Miło było widzieć jej radość, gdy dotarliśmy do Fastowa. Tym większą, gdy pojawił się o. Misza. „Widzimy się on-line i słyszymy prawie codziennie od początku wojny organizując pomoc, ale teraz wreszcie możemy się spotkać osobiście!” – mówi w samochodzie. Po śniadaniu i omówieniu różnych spraw jedziemy razem z Pani Moniką, o. Miszą i wolontariuszami do zniszczonych miejscowości. Kolejni ludzie opowiadają nam swoje poruszające historie. W Makarowie stoimy przed kompletnie zrujnowanym i spalonym domem. Ludzie mówią o bombach fosforowych, po wybuchu których nie dawało się zagasić ognia. Czy to była ta czy inna amunicja nie wiem. Faktem jest, że domy są kompletnie wypalone. Kobieta pokazuje nam na ledwo widoczne, namalowane na resztce okopconej ściany serce. „Córka bardzo płacze – opowiada nam  – bo wraz z domem straciła jedyną pamiątkę po tragicznie zmarłym kilka lat temu ojcu. To on zrobił jej pokój i wszystko co tam było przypominało go. Teraz nie ma już taty i nie ma tego co zrobił własnymi rękoma”.  Wojna jest brutalna również w tym wymiarze – kradnie pamięć, wspomnienia, rodzinne pamiątki, to czego nie da się odkupić czy odbudować.

W Andriivce obserwujemy jak wolontariusze kończą budowę dachu nad przygotowywanym do zamieszkania dawnym pomieszczeniem gospodarczym. Obok są zgliszcza domu. Rozmawiamy ze starszym małżeństwem. Wśród spalonych rzeczy są dwie maszyny do szycia. Pani Monika zainteresowała się ich historią. Okazało się, że wywołała przy tym swoim pytaniem małą sprzeczkę małżeńską. „Po co o tym opowiadasz. – denerwuje się starszy pan. – Tobie nie żal domu, tylko tych maszyn do szycia”. „Mówię, bo mnie pytają” – odpowiada nieco zmieszana żona. Ale za moment sam gospodarz pokazuje mi i dwom chłopakom z Fastowa miejsce, gdzie stał garaż i samochód. Wszystko doszczętnie spłonęło. Każdy tu ma swoje małe i większe skarby, które zostały mu odebrane. Ten pan przeżył rosyjską okupację w piwnicy. Najpierw w swojej, z której po kilku dniach wyrzucił go siłą żołnierz, a później u sąsiadów. Za kilka dni z żoną wreszcie będą mogli zamieszkać znów u siebie. Ojciec Misza obiecuje przywieść im lodówkę. „Tylko taką niewielką, duża nam nie potrzebna” – prosi sympatyczny starszy pan, częstując się papierosem. Nie pierwszy raz jestem w tych wioskach i nie pierwszy raz widzę, że zawsze któryś z naszych wolontariuszy ma czym poczęstować miejscowych mężczyzn. No cóż, ktoś marzy o kawie, ktoś inny by zapalić.

W Charkowie ks. Wojtek opowiadał, że ostatnio coraz częściej jest wzruszony, kiedy przychodzą ludzie i mówią: „Nam pomogli, dlaczego my mam komuś nie pomóc. Co możemy zrobić?” Przypomina mi się zapamiętana z wykładów teologii zasada bonum est diffusivum sui, że dobro ze swojej natury się rozlewa. Św. Tomasz z Akwinu, uczył, że Bóg dał nam nie tylko istnienie i życie, lecz także obdarzył zdolnością do samodzielnego działania, do bycia jego współpracownikami. Bardzo bliskie jest mi to myślenie, a obserwując codziennie wspaniałych, dobrych ludzi w Ukrainie i w świecie, wiem, że również jest ono bardzo prawdziwie. Możemy być współpracownikami Boga, ilekroć czynimy dobro.

Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 29 maja, godz. 14:40

Niedziela, 22 maja 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

w ostatnim czasie zajmowałem się głównie wysyłaniem listów. Wcześniej trudno było znaleźć na to czas, a bardzo mi zależy, by podziękowania od braci z Ukrainy trafiły do osób wspierających dominikańską misję w kraju pogrążonym wojną. Takich osób i instytucji na całym świecie jest bardzo dużo, więc wysłanie listów zajmie mi jeszcze trochę czasu. Kopiowanie adresów, podpisywanie kartek, naklejanie znaczków pocztowych może się wydawać nudnym i czysto mechanicznym zajęciem. Tak jednak nie jest. Robię to z autentycznym wzruszeniem, ciekawością, a przede wszystkim ogromną wdzięcznością, bo za każdym imieniem, adresem, nazwą klasztoru, prowincji zakonnej czy instytucji, kryją się konkretni, dobrzy i wrażliwi ludzie. Jesteście naszymi przyjaciółmi, siostrami i braćmi. Niestety, nie zawsze mamy adresy naszych dobrodziejów, więc jeśli do kogoś z Was mój papierowy list nie dojdzie, to proszę, bądźcie pewni, że pamiętamy o Was wszystkich w modlitwie. Jesteśmy w Ukrainie i służymy potrzebującym również w Waszym imieniu.

Dwa dni temu o. Misza wraz z wolontariuszami Domu św. Marcina w Fastowie zorganizowali piknik dla mieszkańców Borodzianki. To jedno z najbardziej zniszczonych miast w okolicach Kijowa. Opowiadałem o nim już wiele razy, bo też od dłuższego czasu nasi bracia z Fastowa angażują się w pomoc jego mieszkańcom. W zeszłym roku ojcu Miszy udało się spełnić jedno z marzeń i kupić food trucka, czyli samochód, w którym przygotowuje się i sprzedaje gorące przekąski. Wiekowy pojazd, z dwiema dużymi butlami gazowymi przyczepionymi z tyłu, całkiem sprawnie pokonał ponad 70 km. dzielących Fastów od Borodzianki. Nie tylko dzieci były zachwycone. Co prawda nie udało się zorganizować frytek, ale za to pojawiły się wyśmienite hot-dogi oraz burgery. Rozumiem ten entuzjazm. Zwłaszcza teraz, kiedy nawet w Kijowie nie jest łatwo zjeść dobrego fast-fooda, bo najpopularniejsze sieci oferujące tego typu jedzenie są zamknięte. A co dopiero mają powiedzieć mieszkańcy tak tragicznie zniszczonego przez rosyjskie bomby i czołgi miasta, gdzie wciąż trudno znaleźć otwarty sklep spożywczy?

W menu humanitarnego fastowskiego food trucka, z którego bezpłatnie rozdawaliśmy jedzenie, znalazła się również kawa. Prawdziwa, smaczna i pachnąca. To właśnie ona robiła furorę wśród dorosłych. Jeszcze przed kilkoma miesiącami była czymś zupełnie normalnym i mało kto zwracał na nią uwagę. Przed wojną wiele razy jadąc o świcie z Kijowa lub Fastowa w stronę Warszawy zatrzymywaliśmy się na kawę właśnie w tym mieście. Dziś w Borodziance nie da się pójść na kawę. Przekonałem się o tym szukając niedawno jakiegokolwiek miejsca, gdzie można ją kupić. „Gdybym znalazł pieniądze, to jak najszybciej otworzyłbym tam kawiarnię” – mówił o. Misza, kiedy rozmawialiśmy wczoraj siedząc na salce fastowskiego klasztoru. „Ludzie bardzo za tym tęsknią. Chcą wrócić do takich normalnych, zwykłych przyjemności”. Całkowicie się z nim zgadzam i bardzo cenię to, że oprócz materiałów budowlanych niezbędnych do remontowania zniszczonych domów oraz artykułów pierwszej potrzeby, jak leki, mąka, olej, konserwy lub chleb, wolontariusze z Domu św. Marcina wkładają wiele wysiłku i jeszcze więcej serca, by dać osobom, które ogromnie ucierpiały na skutek wojny, choć odrobinę innego, normalnego, dawnego świata. Pani Natalia, która wraz z chorymi i starszymi rodzicami mieszka teraz w naszym kijowskim klasztorze, mówiła mi, jak bardzo tęskni za utraconą zwyczajnością. Za tym, by po prostu wyjść o poranku przed swój dom, usiąść spokojnie z kubkiem w dłoniach i by napić się gorącej kawy.

Podróżowałem w ostatnim tygodniu pociągami. Trochę z wygody, a jeszcze bardziej z konieczności, bo brakuje paliwa. Wiele ukraińskich pociągów składa się wyłącznie z wagonów sypialnych. Każdy taki wagon ma swojego providnyka, czyli pracownika kolei, który obsługuje pasażerów. „Pracuje pani przez całą wojnę?” – zagadnąłem kobietę odpowiedzialną za mój wagon. „Tak, cały czas jeżdżę” – opowiedziała. „Chciałbym pani podziękować. Dla mnie jest pani prawdziwą bohaterką”. Była nieco zaskoczona moimi słowami. Natychmiast oderwała się od pracy, która wykonywała i zawołała swojego kolegę. Słuchałem ich opowieści o tym, jak jeździli pociągami ewakuacyjnymi w najbardziej niebezpiecznych momentach. Pokazywali mi zdjęcia ostrzelanych wagonów oraz rakiet lecących nieopodal kijowskiego dworca w pierwszych tygodniach wojny. Dla mnie tacy ludzie są prawdziwymi bohaterami. Bez ich pracy milionom ludzi nie udałoby się ewakuować w bezpieczne miejsca. Wielu ukraińskich pracowników kolei ucierpiało na skutek wojny. Pan Wołodymyr pokazał mi w telefonie zdjęcie swojego krewnego, który miał poranioną twarz po jednym z ostatnich ataków rakietowych na infrastrukturę kolejową. Kończąc rozmowę kupiłem kawę. Na papierowym kubku była reklama z pięknym hasłem: „Ukraińskie staje się najlepszym”. Nic dodać nic ująć.

W drodze do Kijowa słyszałem rozmowy biegających po wagonie dzieciaków. Wracały z mamami do domów. Nie znały się wcześniej, więc podczas zabawy opowiadały sobie gdzie mieszkają. Co jakiś czas wspominały o alarmach, wybuchach, ostrzałach. Pomyślałem, ile ran w psychice nas wszystkich, a zwłaszcza najmłodszych mieszkańców Ukrainy, zadała już ta wojna!

Nauczanie w prowadzonym przez dominikanów w Kijowie Instytucie św. Tomasza z Akwinu odbywa się obecnie, jak zresztą we wszystkich szkołach i uczelniach, w trybie on-line. Daje to możliwość uczestniczenia w wykładach studentom, którzy są w różnych miejscach Ukrainy lub świata. Ojciec Tomasz mieszkający w Kijowie od roku, rozpoczął niedawno swój pierwszy wykład monograficzny poświęcony koncepcji osoby w myśli Guardiniego i Ratzingera. Uczestniczy w nim siedem osób. To jak na naszą uczelnię i czas wojny całkiem nieźle. Ojciec Petro, dyrektor Instytutu, ogłosił już kampanię wstępną na nowy rok akademicki. Bardzo jestem ciekawy ile osób i kto zgłosi się, by rozpocząć od września naukę. Wśród zainteresowanych pojawił się żołnierz. Pytał, czy jest możliwość zdalnej nauki, bo trudno mu będzie przyjeżdżać do Kijowa na wykłady. To piękne, że w tak trudnym dla Ukrainy czasie znajdują się chętni, by studiować teologię.

Dzisiaj w naszej dominikańskiej wspólnocie w Chmielnickim odbywa się wyjątkowa uroczystość wniesienia relikwii św. Dominika. Rok temu bracia zapragnęli, by w ich domu znalazły się relikwie naszego Ojca i założyciela Zakonu. Marzenia pomógł nam zrealizować o. Wojciech, papieski teolog, który poradził, byśmy zwrócili się z prośbą o relikwie do rzymskiego klasztoru sióstr dominikanek na Monte Mario. Mniszki odpowiedziały pozytywnie na nasze pragnie i relikwie z klasztoru Świętych Dominika i Sykstusa trafiły do Chmielnickiego. Przygotowaniem do uroczystości były rekolekcje wygłoszone przez o. Oleksandra z Kijowa w parafii Chrystusa Króla w Chmielnickim, na terenie której znajduje się nasz dom. Dzisiejszej Mszy przewodniczyć będzie bp. Mikołaj. To w ostatnim czasie kolejne spotkanie z naszym bratem, który niedawno udzielił święceń kapłańskich o. Igorowi. Bp. Mikołaj bardzo chwalił zaangażowanie w posługę duszpasterską w Mukaczewie o. Ireneusza, który na początku wojny ewakuował się tam wraz z parafianami z Charkowa. „Mikołaj zrobił mnie katedralnym spowiednikiem” – śmieje się o. Ireneusz, który nie tylko sporo czasu spędza w konfesjonale, ale również pomaga biskupowi, odprawiając msze święte w okolicznych parafiach. Jak widać Pan Bóg potrafi zadbać, by w trudnym czasie wojny ludzie mieli swobodny dostęp do sakramentów.

Mówi się, że pomagając lepiej dać wędkę niż rybę. Nasze siostry, bracia i wolontariusze Domu św. Marcina de Porres woleli mieszkańcom Andriivki i Czerwonej Górki przywieźć kury zamiast jajek. Miejsca te wciąż wyglądają strasznie, choć ich mieszkańcy wiele już naprawili oraz posprzątali po niechcianych gościach ze Wschodu. Większość zwierząt hodowanych zginęło podczas wojny lub zostało zjedzonych przez stacjonujące tam rosyjskie wojsko. Dlatego długa kolejka uśmiechniętych ludzi ustawiła się do naszego samochodu, by odebrać maleńkie kurczaki, których rozdaliśmy ponad dwa tysiące. W końcu to okres wielkanocny, a kurczak jest znakiem odrodzenia, nowego życia i nadziei.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 22 maja, godz. 10:45

Środa, 11 maja 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

spacerując po wiosennym Kijowie ma się wrażenie jakby wojna właśnie się kończyła. Na ulicach jest z każdym dniem coraz więcej ludzi, otwierają się kolejne sklepy, punkty usługowe, kafejki i restauracje. Również na bazar znajdujący się niedaleko naszego klasztoru wrócili sprzedawcy, choć do niedawna był tam niezły bałagan, bo znajdujący się tuż obok budynek został dwa miesiące temu zniszczony rosyjskimi rakietami. Takich miejsc nie brakuje. W stolicy od początku wojny 390 budynków, w tym 222 bloki mieszkalne zostały uszkodzone lub zniszczone. Ucierpiało 75 szkół, żłobków i przedszkoli oraz 17 przychodni i szpitali. To oczywiście w porównaniu z Charkowem, wielką metropolią na wschodzie Ukrainy, nie tak wiele, ale przecież każde takie miejsce, to konkretne ludzkie tragedie, a w niektórych wypadkach śmierć i kalectwo niewinnych osób oraz wielkie koszty, które trzeba ponieść na odbudowę.

Samochodów w Kijowie jest wciąż znacznie mniej niż przed wojną. Nic dziwnego, przecież wielu mieszkańców stolicy nie wróciło jeszcze do domów. Do tego dochodzą poważne problemy z zaopatrzeniem w paliwo. Zajechaliśmy niedawno z braćmi na jedną ze stacji benzynowych. Źle zrozumieliśmy komunikat wyświetlający się na elektronicznej tablicy informującej o cenach i podchodząc do kasy usłyszałem: „Paliwo jest tylko dla posiadaczy specjalnych talonów”. Już miałem odejść zawiedziony, na co obsługująca mnie sympatyczna młoda dziewczyna z uśmiechem stwierdziła: „Ale jak pan kupi u nas pizzę, to sprzedam panu 10 litrów ropy”. Takich propozycji się nie odrzuca, zwłaszcza, że po całodziennym wyjeździe za miasto byliśmy naprawdę głodni. Pizza serowa z gruszką była w takich okolicznościach wyjątkowo smaczna! Podszedłem do tej pani i zapytałem czy jeśli wrócę za godzinę z kanistrami i kupię cztery pizze, to sprzeda mi wtedy 40 litrów paliwa? „Jasne, niech pan przyjeżdża!” Ojciec Tomasz wrócił więc na stację i oprócz zapasu paliwa mieliśmy w klasztorze pyszną kolację.

Skoro już o jedzeniu mowa… Ojciec Misza opowiadał, że w Andriivce, jednej z bardzo zniszczonych podkijowskich wiosek, wojska rosyjskie zostawiły po sobie nie tylko zrujnowane domy i zaminowane pola, ale także kilka słoików oryginalnego rosyjskiego „rassolnika”, czyli po naszemu zupy ogórkowej. Te trzylitrowe szklane bańki przejechały wraz z armią rosyjską kawał drogi. Na etykiecie można przeczytać, że wyprodukowano je w październiku 2021 roku w miejscowości Toickoje na południu Rosji w Republice Kałmucji. Najwyraźniej wycofująca się spod Kijowa armia miała już dosyć kałmuckiej zupy. Może uznali, że smaczniejszy jest ukraiński barszcz? Żartując, zachęcałem o. Miszę, by będąc w Andriivce poprosił o jeden słoik.

Mieszkańcy zniszczonych wiosek pod Makarowem potrzebują pomocy. Razem w wolontariuszami Domu św. Marcina w Fastowie oraz grupą protestanckich wolontariuszy z okolic Równego udało się pomóc w odbudowie ścian i dachów ponad 40 budynków mieszkalnych. Te działania są możliwe dzięki pomocy, która dociera do nas z całego świata. Jak to krótko podsumował o. Misza: „Bez was nie ma nas”. Dziękujemy za solidarność z Ukrainą!

Starsza pani w Andriivce pokazuje mi przestrzelone drzwi i okna w swoim domu. „Pozatykałam dziury, bo wiatr przez nie hulał”. Próbuję zrozumieć dlaczego Rosjanie strzelali po domach starszych, schorowanych ludzi? „Wieczorami, jak się napili, to strzelali gdzie popadnie” – odpowiada moja rozmówczyni. „To byli przede wszystkim młodzi chłopcy, mieli może po 20 lat. Rzadko był ktoś starszy, po 40-tce”. Kiedy już wsiedliśmy do samochodu, podchodzi do nas, by się pożegnać: „Proszę, pomódlcie się za mojego wnuka. Jest w pułku ‘Azow’ i walczy w Mariupolu. Wszystkich proszę o modlitwę za niego”.  Rozmawiamy jeszcze chwilę. Zapewniam o modlitwie i mówię, że jej wnuk jest prawdziwym bohaterem, a przyszłe pokolenia Ukraińców będą uczyły się w szkole o takich ludziach jak on. Ale czy to jest jakaś pociecha dla obolałego babcinego serca…?

Inna starsza pani opowiada, że naprzeciw jej domu Rosjanie rozstrzelali dwóch ukraińskich żołnierzy, a potem podpalili ciała. „Mówię do nich, co wy robicie! Ugasili je, ale pochować nie pozwolili”. Inni nasi obrońcy zostali zamordowani po drugiej stronie jej domu. Kiedy o tym mówi, drży jej głos i natychmiast pojawiają się łzy w oczach. „Nic nie mogłam zrobić. Jedynie przez kilka dni odganiałam psy, kiedy ciała leżały na drodze”. Po chwili dodaje, że przyszedł do jej domu pewnego dnia rosyjski żołnierz: „Babciu, postanowiłem się u was schować. Oni mnie zmuszają strzelać, a ja nie chcę tej wojny. Jestem Ukraińcem. Mój tato jest Ukraińcem a mama Buriatką. Podpisałem kontrakt. Później przez 30 dni jechaliśmy do was. W Białorusi były ćwiczenia. Babciu, jak mogę strzelać do Ukraińców? Może to mój wujek albo mój brat jest po drugiej stronie.” Starsza pani opowiada tę historię już ze spokojem, z wyraźnym szacunkiem do tego człowieka.

W niedzielę swoją pierwszą Mszę świętą odprawił w Fastowie o. Igor. Dzień wcześniej święceń kapłańskich udzielił mu bp. Mikołaj Łuczok, administrator apostolski diecezji mukaczewskiej i zarazem nasz brat w św. Dominiku. Igor pochodzi z Donbasu. Został ochrzczony w 2010 roku, mając 24 lata. Przed wstąpieniem do Zakonu skończył studia lingwistyczne na Uniwersytecie w Doniecku i przez rok był nauczycielem w szkole średniej. Formację zakonną odbywał w Polsce w Warszawie i Krakowie. Niemal natychmiast po wybuchu wojny, poprosił prowincjała o możliwość powrotu do Ukrainy. Przyjechał do Fastowa na samym początku marca, kiedy wokół miasta toczyły się poważne walki. Jego ostatnie egzaminy oraz obrona pracy magisterskiej odbywały się on-line. Ojciec Igor właśnie wyjeżdża do Chmielnickiego, gdzie rozpocznie posługę w naszej dominikańskiej wspólnocie.

W Mszy święceń uczestniczyła rodzina dominikańska z Ukrainy oraz o. Łukasz, polski prowincjał i jego poprzednik  o. Paweł. Niestety, wojna uniemożliwiła przyjazd na uroczystości rodzicom o. Igora. Z rodziny, była tylko jego kuzynka z mężem, którzy ze względu na sytuację wojenną znaleźli schronienie w naszym klasztorze w Chmielnickim. Wielu braci podkreśla, że święcenia br. Igora, które odbyły się w 73 dniu wojny Rosji z Ukrainą są znakiem nadziei. Sam o. Igor, dziękując za dar kapłaństwa, stwierdził: „Zapytał mnie niedawno jeden z dziennikarzy, co oznacza stać się księdzem w czasie wojny. Odpowiedziałem, że nie wiem. Jest to dla mnie tajemnica, którą mam nadzieję, sam Chrystus pomoże mi zrozumieć”.

Zaproponowałem braciom Łukaszowi i Pawłowi z Polski oraz Wojciechowi ze Lwowa, byśmy pojechali na święcenia okrężną drogą. Chciałem, by podczas swojego pobytu na Kijowszczyźnie zobaczyli na własne oczy i symbolicznie dotknęli bolesnych ran naszej niszczonej przez wojnę Ukrainy. Dotarliśmy więc z Kijowa do Fastowa przez Buczę, Hostomel, Borodiankę i Makarów. Poranne modlitwy odmawialiśmy w samochodzie. Zatrzymaliśmy się by dokończyć oficjum przed zniszczoną od kul, bomb i pożaru stacją benzynową w Horence, na obrzeżach stolicy. Przed nami rozciągał się widok na dolinę rzeki Irpień oraz zniszczony most – symboliczne miejsce niedawnej ucieczki ludzi z okupowanych miast. Czytamy akurat fragment komentarza św. Cyryla Aleksandryjskiego do Ewangelii św. Jana: „Poświęcam w ofierze, to znaczy wydaję siebie na ofiarę nieskalaną i wonną. Świętym lub poświęconym w ofierze zwano w Piśmie to, co składano na ołtarzu. Chrystus więc złożył siebie w ofierze, aby wszystkim dać życie, i w ten sposób nam je przywrócił”. Kapłaństwo łączy w sposób szczególny z Nim, Arcykapłanem Nowego Przymierza. Deo gratias za dar kapłaństwa o. Igora!

W Czortkowie bracia świętowali, jak co roku, uroczystość św. Stanisława, biskupa i męczennika, patrona kościoła. Ze względu na czas wojny było trochę skromniej niż dawniej, ale jak podkreśla o. Svorad, proboszcz parafii, teraz przychodzi na niedzielne msze święte więcej osób, bo w mieście jest kilka tysięcy uchodźców. Ojciec Svorad, który jest synem Słowackiej Prowincji Dominikanów, posługuje w Ukrainie z wielką ofiarnością. Ludzie cenią go bardzo jako spowiednika i ojca duchownego.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

o. Jarosław Krawiec, Kijów, 11 maja, godz. 12:15

Czwartek, 5 maja 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

„Ojcze, od ponad dwóch godzin jest alarm przeciwlotniczy, jesteście w ukryciu?” Zabierając się do pisania dostałem wiadomość od Wiry z Domu św. Marcina z Fastowa. Podobnie jak wczoraj, na terenie niemal całego kraju został ogłoszony dziś wieczorem alarm, a w wiadomościach pojawiają się informacje o kolejnych ostrzałach rakietowych różnych miast Ukrainy. Choć ataki wymierzone są przede wszystkim w infrastrukturę kolejową i strategiczne obiekty, to wszyscy wiemy, że rakiety nie zawsze osiągają swoje cele. Dzień przed moim powrotem do Kijowa, jedna z nich zniszczyła dopiero co oddany do użytku budynek mieszkalny w okolicach naszego klasztoru. Ojciec Piotr, który akurat pracował w ogrodzie dobrze słyszał przelatujące pociski, a następnie mocne wybuchy. W tym samym czasie ostrzelany został również Fastów. Na szczęście rakiety uderzyły w miejsce nieco oddalone od naszego klasztoru. „Gdyby wybuch był trochę mocniejszy, – stwierdził o. Misza – to z pewnością wyleciałby z okien kościoła wszystkie witraże”.

Minęło już 70 dni wojny, która zamieniła wiele ukraińskich miast i wsi w ruiny, pozbawiła domów i dachu nad głową miliony osób, zabrała życie i zdrowie tysiącom. Jeszcze do niedawna nie pomyślałbym, że będę, jak pokolenie moich dziadków, liczył czas na „przed wojną” i „w czasie wojny”. Chciałoby się już móc napisać… „i po wojnie”.

Po dłuższej przerwie wracam do pisania listów z Ukrainy. Wahałem się czy trzeba, czy nie jesteśmy już wszyscy tym, co się tu dzieje zbyt zmęczeni. Wiele różnych osób zachęcało mnie jednak, by z listów nie rezygnować. Choć sytuacja jest już inna niż przed miesiącem, to jednak wojna wciąż trwa i wciąż nas zaskakuje prowokując do myślenia, modlitwy, pomocy i bycia ze sobą, choćby w ten sposób.

Wróciłem do Ukrainy w piątek. Przekroczenie granicy nie zabrało zbyt wiele czasu. Ruch w obie strony jest mniejszy niż na początku wojny. Nie licząc oczywiście tych, którzy korzystając z rozluźnienia ukraińskich przepisów celnych wwożą zakupione na zachodzie Europy samochody. Oni podobno stoją po polskiej stronie nawet po kilka dni. Namioty w których jeszcze niedawno wolontariusze rozdawali uchodźcom jedzenie stały puste.

Podróż od granicy z Polską do Fastowa zajmuje cały dzień, bo do przejechania jest blisko 600 km. Ruch jest mniejszy niż przed wojną. Z tras na zachodniej Ukrainie zniknęły punkty kontrolne, które jeszcze niedawno mocno spowalniały jazdę. Gdyby nie mijane co jakiś czas wojskowe samochody, można by zapomnieć o toczącej się wojnie. Poważną trudnością w podróżowaniu jest teraz brak paliwa. Na skutek zniszczeń wojennych i odcięcia dostaw z Rosji i Białorusi, zatankowanie samochodu, to dziś nie lada wyczyn. Większość stacji jest zamkniętych. Niektóre sprzedają wyłącznie jeden rodzaj paliwa. Jeśli już uda się znaleźć stację, która ma to czego szukasz, to czeka cię długie stanie w kolejce i możliwość zakupu 20, a czasem tylko 10 litrów paliwa.

Ostatni odcinek drogi jechałem przez tereny okupowane lub ostrzeliwane niedawno przez wojska rosyjskie. Było ciemno i pusto. Momentami robiło się też nieprzyjemnie, zwłaszcza przejeżdżając przez lasy. Podobno zdarza się wciąż, że błąkają się po nich podejrzane osoby. Całe szczęście nie zatrzymywałem się i nie wychodziłem z samochodu, bo jadąc tą samą drogą następnego dnia, mijałem grupę saperów sprawdzających pobocze. Miny to teraz prawdziwa zmora mieszkańców podkijowskich wiosek i miasteczek. Te „pamiątki” pozostawione na odchodne przez Rosjan, pozbawiły już życia kilkudziesięciu osób.

Dotarłem do Fastowa już po godzinie policyjnej. Na szczęście panowie pilnujący wjazdu do miasta okazali zrozumienie i po słusznym napomnieniu, że nie powinno mnie tu być o tej porze, stwierdzili: „Niech ksiądz jedzie, przecież nie będzie ksiądz tu czekał do rana”.

W sobotę po modlitwie, śniadaniu i codziennej odprawie, podczas której o. Misza, rozdziela obowiązki wolontariuszom, ruszyliśmy z pomocą humanitarną do wiosek znajdujących się na północ od Fastowa. Część z nich była ostrzeliwana przez wojska rosyjskie, a część okupowana. Choć minął już prawie miesiąc od wycofania się stamtąd agresorów, miejsca te wyglądają strasznie. Odwiedzaliśmy wioski, gdzie ponad 70-80% budynków jest zniszczonych.

Część osób, którym udało się uciec, wracają do swoich domów. Jeśli oczywiście mają do czego. Inni nigdzie nie wyjeżdżali. Zatrzymujemy się w Andriivce, wsi na trasie Makarów – Borodianka. Ojciec Misza z wolontariuszami Domu św. Marcina jest tu nie pierwszy raz. Rozmawiamy z Witalijem, który prowadzi punkt wydawania pomocy humanitarnej. Opowiada o tym, co działo się tu kilkanaście dni wcześniej. Pokazuje ręką na budynek szkoły: „Tam było kilkanaście kobiet z dziećmi. Rosjanie gdzieś ich zabrali. Nie wiemy co się z nimi stało, ani gdzie są”. Opowiada, że kiedy żołnierze weszli do wsi chodzili od domu do domu i szukali nazistów oraz banderowców. O tym mówią inni ludzie, którzy przeżyli okupację. Także pani Natalia, która teraz mieszka w naszym kijowskim klasztorze wraz ze starszymi i schorowanymi rodzicami. Wcześniej spędzili kilkanaście dni w zajętej przez Rosjan wiosce niedaleko Buczy. „Najpierw szukali nazistów, a później przychodzili kolejni i nas okradali. Zabierali jedzenie i wszystko co chcieli. Ukradli mi samochód spod domu. Po prostu nim odjechali”. Cały czas próbuję zrozumieć, jak ci rosyjscy żołnierze mogą wierzyć w to, że wyzwalają Ukrainę od nazizmu? A może to tylko usprawiedliwienie swojego działania? Nie wiem…

Jedziemy do kolejnej wsi. Novyj Korohod nie wygląda na bardzo zniszczony. Był jednak również pod okupacją rosyjską. Ojciec Misza przekazuje kolejną pomoc humanitarną. To wieś powstała w 1986 roku z przesiedleńców z okolic Czarnobyla. Pani Sołtys serdecznie nas wita. Opowiada o swoim synu, który chce iść walczyć: „Ale on tu jest potrzebny – mówi. – W czasie, kiedy stali u nas Rosjanie pomógł tylu naszym ludziom, często chodził od domu do domu, bo coś trzeba było zrobić, ktoś czegoś potrzebował”. Ma rację, że na wojnie walczy się nie tylko karabinem. Na pytanie czego potrzebują, odpowiada krótko: „Pokoju i życia”.

Zbliżając się do Borodzianki widzimy coraz więcej zniszczeń. W kolejnej wiosce, pomiędzy domami stały rosyjskie czołgi. Zachodzimy zanieść jedzenie do jednego z domów. Mieszka tam małżeństwo staruszków. Babci nie ma akurat w domu. Jej mąż jest niewidomy, ma amputowane nogi. Poznaje już o. Miszę i wolontariuszy po głosie. W pokoju w koszyku są małe kurczątka. Nowe pokolenie, bo Rosjanie ukradli i zjedli kury, które mieli ci państwo wcześniej. Dziadek bardzo się cieszy z podarowanego mu poprzednim razem radia. Jest włączone cały dzień. Wychodząc, pytamy jak zwykle czego potrzebuje. Starszy, schorowany pan odpowiada z poważną miną: „Nie proszę wiele… przywieście mi papierosy”.  Bardzo to było wzruszające, a papierosy od razu się znalazły.

Docieramy do Borodianki. To miasto sąsiadujące z Hostomelem, Buczą i Irieniem, zostało bardzo mocno zniszczone. Cały świat widział zdjęcia rozwalonych bombami bloków mieszkalnych. Naprzeciw jednego z takich budynków znajduje się pomnik Tarasa Szewczenki, jednego z najważniejszych ukraińskich poetów. Agresorom nie udało się zniszczyć pomnika, choć widać na nim ślady kul. Ostała się także tablica z fragmentem wiersza napisanego podczas uwięzienia poety:

I Ukrainę naszą drogą
Całą potęgą serc kochajcie!
A kiedy przyjdzie chwila sroga,
Ostatnia — za nią proście Boga!

(w przekładzie Bohdana Łepkiego)

W najbliższą sobotę w Fastowie odbędą się święcenia kapłańskie br. Igora Selishcheva. Igor pochodzi z Doniecka. Skończył właśnie studia oraz formację w Krakowie i kiedy wybuchła wojna przyjechał do Fastowa. Proszę, módlcie się za niego. Dar kapłaństwa, który otrzyma w tym trudnym dla Ukrainy i nas wszystkich czasie, jest prawdziwym znakiem nadziei.

Serdecznie Was pozdrawiam i proszę o modlitwę.

Jarosław Krawiec, Kijów, 5 maja, godz. 00: 30

Piątek, 8 kwietnia 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

Romek obchodził wczoraj swoje szóste urodziny. Kiedy dwa dni temu odwiedzałem braci w Czortkowie, akurat siedział razem tatą w kancelarii parafialnej naszego klasztoru, która jest jednocześnie pokojem gościnnym. Oglądali coś w komputerze. Zajrzeliśmy tam na moment, a on natychmiast podbiegł, przytulił się do o. Svorada i obwieścił nam wszystkim: „A ja będę miał za dwa dni urodziny!” Trochę się zawstydził, kiedy powiedziałem, że w takim razie musimy pomyśleć o jakimś prezencie. Jego tato natychmiast odparł, że dla nich największym prezentem jest to, że mogli się u nas schronić. Przyjechali całą rodziną z Kijowa na początku wojny i zostali gościnnie przyjęci w przez ojców Svorada i Juliana. Bracia już się przyzwyczaili, że w niewielkim domu jest teraz głośniej i weselej. Za to mama Romka potrafi świetnie gotować. To doskonały sposób, by zmiękczyć dominikańskie serca. Wracając z kościoła, oddalonego od klasztoru o ponad kilometr, odwiedziłem sklep z zabawkami. Mam nadzieję, że wóz strażacki z kloców Lego spodobał się małemu Romkowi.

Czortków, to ważne miejsce dla dominikanów. Nasz kościół zaliczany jest do najładniejszych świątyń katolickich w Ukrainie. Jest to też sanktuarium Matki Bożej Różańcowej. W czasie drugiej wojny światowej Sowieci zamordowali tu naszych braci. Mamy nadzieję, że rozpoczęty przed laty proces beatyfikacyjny doprowadzi do wyniesienia ich kiedyś na ołtarze. W Czortkowie władze państwowe zwróciły naszemu Zakonowi budynek dawnego klasztoru, który znajduje się tuż obok kościoła. Niestety, w Ukrainie wciąż wiele dawnych obiektów sakralnych, a zwłaszcza klasztorów, nie zostało oddanych ich dawnym właścicielom. Nam się udało. Od jakiegoś już czasu planujemy, by to miejsce po remoncie służyło nie tylko za dom dla braci, ale stało się centrum pomocowym, trochę na wzór Domu św. Marcina w Fastowie. W obecnej sytuacji zrealizowanie tych planów wydaje się być nie tylko czymś właściwym, ale i bardzo pilnym.

Do Czortkowa, jak niemal do wszystkim miast na zachodzie Ukrainy przyjechało wielu uchodźców. Widać wyraźnie, że na uliczkach urokliwego podolskiego miasteczka jest mnóstwo rodzin i matek z dziećmi. Przy budynku rady miejskiej stoją namioty z pomocą humanitarną. Wsparcie udzielane jest również w grekokatolickiej katedrze. To nie jedyna świątynia, którą widziałem w Ukrainie, gdzie obok przestrzeli liturgicznej i miejsc dla wiernych przychodzących na modlitwę, stoją kartony z jedzeniem, środki czystości i góry pieluch dla dzieci. Pomyślałem o słowach Pana Jezusa: „Nie potrzebują odchodzić; Wy dajcie im jeść!” (Mt 14, 16). W tak wielu świątyniach jest teraz i Chleb Aniołów, Najświętsza Eucharystia, ale i ten chleb od ludzkich aniołów stróżów z całego świata, którzy nie zapomnieli o swoich siostrach i braciach wygnanych z domów przez wojnę. Ojciec Svorad, który jest Słowakiem, opowiadał, że często spotyka w naszym kościele modlących się uchodźców. Ktoś prosi o rozmowę, modlitwę, zapala świeczkę przed figurą Matki Bożej, czasem chce się wyspowiadać. W przeważającej większości nie są to katolicy, a bardzo często ludzie nie mający wcześniej wiele wspólnego z Kościołem czy Cerkwią. Przed laty, będąc proboszczem czortkowskiej parafii postawiłem w kościele figurę św. Józefa, jako orędownika emigrantów. Chciałem, by mieszkańcy miasta mogli pomodlić się za jego wstawiennictwem za swoich bliskich, którzy emigrowali z Ukrainy. Teraz, święty Józef, ma sporo pracy. On wie, co znaczy być w drodze i uciekać przed gniewem Heroda. Święty Józefie, troskliwy opiekunie Jezusa i Maryi, patronie emigrantów i uchodźców, módl się za nami!

Kolejne dwa dni spędziłem we Lwowie. Kiedy dotarłem do naszego klasztoru w tym największym i zarazem bardzo pięknym mieście zachodniej Ukrainy, o. Tomasz ubrany w biały habit i czarną kapę wychodził na wieczorną ekumeniczną modlitwę w intencji ofiar wojny. Dołączyłem się do niego. Panichida, czyli nabożeństwo żałobne w chrześcijańskich kościołach wschodnich, odbywała się w centrum miasta przy pomniku ukraińskiego poety Tarasa Szewczenki. Obecni byli przedstawicie wszystkich konfesji miasta, w tym biskupi obu obrządków katolickich oraz lwowski metropolita Prawosławnej Cerkwi Ukrainy Dymytrij. W obliczu tragedii tysięcy Ukraińców zamordowanych w ostatnich tygodniach, których symbolem stało się podkijowskie miasto Bucza, coraz głębiej dostrzegam potrzebę wspólnej modlitwy i wołania jednym głosem do Boga o miłosierdzie. Na zakończenie uczestnicy zapalali niebieskie i żółte znicze. Zostały one ułożone na chodniku w kształcie herbu Ukrainy. W modlitwie uczestniczyło wielu uchodźców, których w tym mieście jest naprawdę bardzo dużo. To pierwsze tego typu ekumeniczne nabożeństwo we Lwowie od wybuchu wojny.

Czas wojny to trudne doświadczenie dla naszych parafii, klasztorów i dzieł prowadzonych przez Kościół. Swoje domy opuściło tak wiele osób, a spora ich część wyjechała za granicę. Kiedy i czy wrócą? Czas pokaże. Odczuwa się już ten dotkliwy brak, bo spora część tych osób, była aktywnie zaangażowanych w życie parafii i wspólnot.

W środę przed południem wyszedłem na spacer. Dowiedziałem się, że w grekokatolickim kościele garnizonowym odbędzie się nabożeństwo pogrzebowe trzech żołnierzy. Postanowiłem dołączyć się do modlitwy, której przewodniczył biskup. Nic o tych zabitych na froncie żołnierzach nie wiedziałem, ale uczestnicząc w ich pogrzebie, miałem poczucie jakby byli kimś mi bliskim. Modliłem się z wdzięcznością za ich służbę. Zapłacili najwyższą cenę, także za mnie, bym mógł być bezpieczny w Kijowie. Najstarszy miał 49 lat, pozostali to młodzi chłopcy. Patrząc na płaczącą i pogrążoną w wielkim bólu matkę jednego z nich, pomyślałem o Maryi, która stała pod krzyżem swojego Syna. Droga krzyżowa narodu ukraińskiego ma teraz w wielu miejscach kraju stację: „Złożenie do grobu”.

Kościół był wypełniony po brzegi ludźmi. Było sporo żołnierzy, którzy nieśli trumny swoich towarzyszy. Obok mnie w długiej kolejce do wąskiego wyjścia ze świątyni stał cierpliwie przewodniczący ukraińskiego parlamentu. Przed wojną mieliśmy okazję krótko rozmawiać w Kijowie. Po jej wybuchu napisałem do niego wiadomość, zapewniając o modlitwie. Odpisał wtedy: „Ojcze, módlmy się za Ukrainę”. Teraz życzliwie zmieniliśmy kilka słów. Najważniejsi ukraińscy politycy rządzący krajem zdali trudny egzamin wierności ojczyźnie.

Podczas mojej podróży udało mi się odwiedzić siostry dominikanki w Czortkowie i Żółkwi. Od samego początku wojny zaangażowały się mocno w pomoc potrzebującym, organizując transporty pomocy humanitarnej. Nie uprzedziłem sióstr w Czortkowie, że się pojawię. Ilekroć u nich bywałem, zawsze były niezwykle gościnne, co objawiało się m.in. obficie nakrytym stołem. W warunkach wojny nie chciałem im robić kłopotu, więc postanowiłem zapukać do klasztornej bramy niezapowiedziany. Otwarła s. Eugenia, przełożona wspólnoty. Pozostałe dwie siostry pojechały zawieść pomoc humanitarną do Jaśniszcz, wsi oddalonej od Czortkowa o 125 km. To ważne miejsce, bo stamtąd pochodziła założycielka Zgromadzenia Sióstr Dominikanek Matka Róża Kolumba Białecka.

Wczoraj wcześnie rano zajechałem do Żółkwi. Odprawiłem mszę świętą w niewielkiej klasztornej kaplicy, gdzie wiszą ikony wielu naszych dominikańskich świętych. Dobrze modlić się w takim towarzystwie… świętych ikon i wspaniałych, dzielnych sióstr! Zjedliśmy śniadanie i siostry opowiadały o swojej posłudze. Wiele dzieje się w Żółkwi, bo to miejsce w pobliżu granicy z Polską. W pierwszych tygodniach wojny siostry bardzo mocno pomagały tysiącom uchodźców, którzy każdego dnia czekali na przejściach granicznych. Teraz przy współpracy z miejscowymi wolontariuszami zajmują się pomocą humanitarną, tak potrzebną wciąż Ukrainie. Dalej ruszaliśmy w drogę razem z Lianą, niezwykłą wolontariuszką z Żółkwi. Jest historykiem i pracuje w muzeum we Lwowie. Dużo się od niej dowiedziałem i nauczyłem o pomaganiu i życiu w warunkach wojny. Jechała, by odebrać transport akcesoriów medycznych z USA, które będą wkrótce ratować życie naszym żołnierzom na froncie.

Drodzy Czytelnicy moich listów, wczoraj przekroczyłem granicę i jestem w Polsce. Do Kijowa powrócę za około dwa tygodnie. Jeśli jesteście w Warszawie lub okolicach, to serdecznie zapraszam Was na rekolekcje, które będę głosił w kościele św. Jacka na ul. Freta od Niedzieli Palmowej do Wielkiej Środy. Ponieważ moje listy były zawsze dzieleniem się tym, co sam widziałem, słyszałem i przeżyłem w miejscach, gdzie toczy się wojna, więc zrobię przerwę w ich pisaniu. Chciałbym aby w niedalekiej przyszłości już żaden kolejny list i opowieść o wojnie nie były potrzebne. Bardzo Wam dziękuję za wielką solidarność z Ukrainą, za okazywaną pomoc, przekazywane pieniądze, a przede wszystkim za modlitwę i wielkopostne umartwienia ofiarowywane w intencji pokoju.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Lwów – Żółkiew – Warszawa, 8 kwietnia, godz. 8:45

Wtorek, 5 kwietnia 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

w niedzielę świat dowiedział się o strasznych zbrodniach wojennych dokonanych na bezbronnej cywilnej ludności Buczy, miasta znajdującego się kilkanaście kilometrów na zachód od Kijowa. Jeszcze do niedawna była to oaza spokoju. Teraz ta pięknie położona miejscowość przeszła do historii ludzkiej nikczemności. Słuchałem tego dnia wieczorem ukraińskiego radia. Kilka razy to, co zrobili w Buczy rosyjscy bandyci, bo trudno nazywać żołnierzami morderców i gwałcicieli, porównywane było do Srebrenicy. Tam podczas wojny na Bałkanach w 1995 roku, dokonała się masakra tysięcy bośniackich muzułmanów. Bucza, to niestety nie jedyne takie tragiczne miejsce tej wojny. Wczoraj rano byłem w Fastowie. Kiedy zaszedłem do kawiarni w Centrum św. Marcina, o. Misza rozdzielał zadania wolontariuszom. Siostra Augustyna, z notatnikiem w ręku, zapisywała ile, czego, komu i gdzie trzeba zawieść. Ktoś zapytał o Makarów, na co Misza odparł: „Tam dziś chowają zmarłych”.

Wiele osób od początku tej wojny zostało pochowanych w zbiorowych mogiłach ze względu na brak dostępu do cmentarzy i ilość ciał zabitych ofiar. Słuchałem relacji policjanta, który przyjechał na trasę żytomierską zaraz po jej odbici z rąk okupantów. To był jeszcze do niedawna główny szlak komunikacyjny, którędy można było wydostać się z Kijowa w kierunku zachodnim. Opowiadał o tym, jak starał się dotrzeć do rodzin rozstrzelanych osób, by im powiedzieć, gdzie zostali pochowani ich bliscy. Dzięki temu będą mogli ich odnaleźć i urządzić im normalny pogrzeb. Wczoraj większość dnia spędziłem w samochodzie w drodze z Kijowa do Chmielnickiego.  Mijałem kilka wiejskich i małomiasteczkowych cmentarzy. Widać było świeże groby, z charakterystycznymi, plastikowymi i kolorowymi wieńcami, popularnymi w Ukrainie. Nie wiem, czy to były mogiły ofiar tej wojny.  Ale to całkiem możliwe, jak na cmentarzu w Żółkwi, gdzie był wczoraj o. Wojciech ze Lwowa. Muszę dodać, bo to zawsze mnie głęboko poruszało, że Ukraińcy żegnają swoich żołnierzy jak prawdziwych bohaterów. Najczęściej, gdy przewożone są trumny z ich ciałami, ludzie wychodzą na ulice i klękają. Podobnie było w 2014 roku, kiedy Ukraina żegnała tzw. „Niebiańską sotnię”, czyli osoby zabite w Kijowie na Majdanie Niezależności podczas Rewolucji Godności. W jednym z takich pożegnań uczestniczyłem przed laty w Iwano-Frankivsku. Nigdy tego nie zapomnę. Ówczesne protesty na Majdanie oraz obalenie prezydenta Wiktora Janukowycza, można uznać, za impuls, który spowodował agresję Rosji na Ukrainę. Wojnę trwającą już osmy rok, której ofiary należy liczyć nie w tysiącach, ale dziesiątkach tysięcy osób.

Po drodze do Chmielnickiego, a nawigacja w telefonie prowadziła mnie różnymi krętymi drogami, zauważyłem w kilku wioskach spacerujące mamy z dziećmi. Tego wcześniej w takiej skali nie widywałem, a już wiele setek tysięcy kilometrów przejechałem samochodem po Ukrainie. Niedawno rozmawiałem z polskim ambasadorem w Kijowie, który powiedział, że w czasie wojny zauważa się dzieci. Ma absolutną rację! Może to podświadome współczucie, jakaś szczególna koncentracja uwagi na tych maluchach, które tułają się teraz wraz ze swoimi mami i babciami po cichych zakątkach Ukrainy i świata. Inne siedzą w ciemnych i zimnych piwnicach Mariupola, jak cienie, by ich nie znalazła mordercza armia.

Widać było też wiele samochodów jadących w stronę Kijowa. Najwyraźniej wycofanie się rosyjskich wojsk oraz kolejny spokojny dzień w stolicy, zachęcił niektórych mieszkańców do powrotu. Na ulicach Kijowa widziałem wczoraj o poranku miejskie autobusy i informację, że metrem będzie można już przejechać z jednego na drugi brzeg Dniepru. Niby drobnostka, ale dla codziennego funkcjonowania zwykłych ludzi, komunikacja to sprawa podstawowa. Mer miasta radzi jednak, by mieszkańcy Kijowa, którzy są w bezpiecznych regionach, nie spieszyli się z powrotem przynajmniej przez kilka najbliższych dni. Miasto wciąż nie jest zupełnie bezpiecznie.

W stronę Kijowa i dalej na wschód, północ i południe jechało też mnóstwo transportów humanitarnych. Były kolumny ciężarówek, jak choćby ta, którą mijałem w okolicach Letyczowa, wioząca pomoc z Turcji, a także busy oraz wiele samochodów osobowych z wolontariuszami. Były także autobusy kursujące regularnie z Polski. Moją uwagę przykuł zwłaszcza jeden. Na tablicy umieszczonej za przednią szybą widniał napis: „Słupsk – MARIUPOL”.

Obserwowałem samochody pełne ludzi i załadowane bagażami, czasem umieszczonymi na dachach, z tablicami rejestracyjnymi z obwodów ługańskiego, donieckiego, charkowskiego. Kawał drogi już za tymi ludźmi. Zdecydowali się wyjechać, do czego teraz bardzo mocno zachęcani są mieszkańcy tych regionów, gdzie mogą toczyć się za chwilę naprawdę bardzo gorące walki. Z Fastowa też wczoraj wyjechały dwa autobusy z ponad setką osób z Mikołajowa i Chersońszczyny. Niestety, rosyjskie wojsko wykorzystuje cywili jako żywe tarcze, stąd apel, by ludzie wyjeżdżali i pozwolili naszej armii godnie odeprzeć atak wroga.

Przy wjeździe do Chmielnickiego uśmiechnięta młoda wolontariuszka pokazywała przejeżdżającym termos, proponując gorącą herbatę. Prosty, ale ważny gest dla tych ludzi, bo oznaczy, że ktoś na nich tu czeka.

Od początku orężem w tej wojnie są słowa. Nie będę pisał o rosyjskiej propagandzie, bo to temat wszystkim dobrze znany. Wspomnę o przydrożnych napisach i bilbordach. W wielu miejscach Chmielnickiego widziałem plakaty w języku angielskim: „Russians are killing our children” (Rosjanie zabijają nasze dzieci). Pojawiają się też wątki religijne. Na jednym z przydrożnych bilbordów okupacyjni żołnierze byli porównani do sług biblijnego Heroda. Jakiś czas temu, na jednej z barykad w Kijowie, widziałem reprodukcję tzw. „Świętej Dżaweliny”, czyli ikonę Matki Boskiej z ukraińską symboliką, trzymającą zamiast Dzieciątka Jezus, amerykański ręczny przeciwpancerny pocisk Javelin. Rozumiem zapewne szlachetne intencje autora tego wizerunku, ale mi się on nie podoba. Tak samo jak malowane i wypowiadane niemal wszędzie od początku wojny hasło: „Russkij wojennyj korabl, idi..” Wielu mądrych Ukraińców, których cenię, zaczęło przeciwstawiać się wulgarności w przestrzeni publicznej. Grekokatolicki władyka Taras Seńkiw trafnie to ujął: „To nie jest instrument do walki, to jest znak porażki”.

Dzisiejszy list wysyłam o poranku z klasztoru w Chmielnickim. Przyjechałem tu, by spotkać się z braćmi Jakubem i Włodzimierzem. To miejsce stało się również schronieniem dla uchodźców z Kijowa i Charkowa. Tak wiele osób konsekrowanych w całej Ukrainie otwarło drzwi swoich klasztorów, by stały się tymczasowym domem dla osób uciekających przed wojną. Wcale też nie jest tak, że my tym ludziom tylko dajemy. Zresztą, i tak najczęściej to, co sami otrzymaliśmy. Po raz kolejny przekonuję się, że to oni są dla nas wielkim darem! Pierwszy raz doświadczyłem tego kilka miesięcy temu, kiedy mieszkali w naszej kijowskiej wspólnocie uchodźcy z Kabulu. Trochę jak w wierszu „Sprawiedliwość” ks. Jana Twardowskiego, który towarzyszy mi w życiu od lat: „Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka / gdyby wszyscy byli silni jak konie / gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości / gdyby każdy miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny”. Najwyraźniej przyszedł czas takiej Bożej sprawiedliwości, kiedy jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, 5 kwietnia, godz. 8:00

Sobota, 2 kwietnia 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

wczorajszy dzień był w Kijowie jednym z najspokojniejszych od początku tej wojny. Nie słyszałem ani razu wyjącej syreny, choć zaglądając do zainstalowanej w telefonie aplikacji „Cyfrowy Kijów”, dowiedziałem się, że w ciągu całego dnia były dwa alarmy przeciwlotnicze. Tylko dwa, bo wcześniej bywało ich po kilkanaście. Nie słychać też było częstych wybuchów, a jedynie on czasu do czasu coś w oddali „zagrzmiało”. Nic więc dziwnego, że sporo ludzi pojawiło się na ulicach. Widać atmosfera spokoju, umacniana informacjami o wycofywaniu się części wojsk okupanta z okolic Kijowa, przyniosła wszystkim odprężenie. Dodam, że te informacje pochodziły od ukraińskich wojskowych, bo deklaracjom i obietnicom Rosjan nikt już chyba tutaj nie wierzy. Nic dziwnego, po tylu kłamstwach, kredyt zaufania całkowicie się wyczerpał. Niestety, kiedy wieczorem siadłem do komputera, by poczytać wiadomości, mój optymizm na rychły koniec walk o stolicę trochę przygasł. Mer miasta Witalij Kliczko, apelował wczoraj do osób, które wyjechały z Kijowa, by nie śpieszyły się z powrotami, gdyż ryzyko śmierci jest wciąż wysokie. „Lepiej zaczekać jeszcze kilka tygodni, aż sytuacja się rozwinie” – dodawał. Tak czy inaczej cieszymy się z ciszy, która trwa do teraz.

Kijów z dnia na dzień coraz bardziej ożywa. Jak przyroda na wiosnę. Przez ostatnie lata w wielu miastach Ukrainy, jak grzyby po deszczu, wyrosły na ulicach budki z kawą. W naszej okolicy są co krok. O ile jeszcze dwa dni temu była czynna tylko jedna z nich, dziś już otwarta była większość.

W czwartek siedziałem z dwoma polskimi dziennikarzami przy wieczornej herbacie w klasztornym refektarzu. Ktoś znający męską naturę powiedziałby, że w naszych szklankach to pewnie było coś innego niż herbatka. Otóż mogę zapewnić, że nic mocniejszego, bo dopiero od piątku została zniesiona w Kijowie prohibicja i na półki sklepowe wrócił alkohol. Nie byłem jednak na zakupach, więc nie wiem czy ustawiły się kolejki przy stoiskach monopolowych. Dla nas księży, zniesienie prohibicji ma pewne pozytywne znaczenie. Wreszcie nie będzie problemu, by kupić wino mszalne. I to wcale nie jest temat do żartów, gdyż wszyscy wiedzą, że aby odprawić mszę świętą, nie wystarczą dobre chęci i wyświęcony prezbiter, ale potrzebny jest chleb (hostie) i wino. I jedno i drugie są teraz trudne do zdobycia, bo alkohol zniknął z półek, a siostry wypiekające hostie i komunikanty, ewakuowały się z terenów, gdzie toczą się walki. O zaopatrzeniu w te dobra naszego kijowskiego klasztoru pomyślał na szczęście br. Jarosław z Warszawy. Do jednego z transportów z pomocą humanitarną wyruszających z Freta podrzucił kartonik wypełniony wszystkim, co potrzebne do sprawowania Eucharystii. Dobrze mieć takich braci!

Wracając do dziennikarzy… ponieważ jeden z nich pisze, a drugi robi zdjęcia, nie stanowiąc dla siebie konkurencji, zaczęli wspólnie jeździć w najbardziej gorące punkty Ukrainy. Jakbym nie wiedział, że poznali się dwa tygodnie temu w Kijowie na konferencji premierów Polski, Słowenii i Czech, to dałbym sobie rękę uciąć , że to starzy przyjaciele. Tak ich to doświadczenie zbliżyło. Właśnie wrócili z Czernihowa. To jedno z najstarszych miast dawnej Rusi znajdujące się na północy kraju, zostało otoczone przez wojska rosyjskie i bardzo mocno zniszczone. Mam nadzieję, że w sercu Czernihowa stoi nadal zbudowany w XII wieku prawosławny Sobór św. Borysa i Gleba, który w XVII wieku należał do dominikanów. Ludność cywilna miasta znalazła się w niezwykle trudnej sytuacji. Pamiętam, jak kilkanaście dni temu opowiadała mi moja przyjaciółka, że zadzwonił do niej kolega z Czernihowa. Siedział z rodziną w piwnicy i obdzwaniał znajomych, by się pożegnać. Mam nadzieję, że jednak są cali i żyją.

Rosjanie zniszczyli most, którym można dowieźć do tego miasta pomoc humanitarną. Trzeba teraz przeprawiać się łódkami przez rzekę Desnę, co jest trudne, niebezpieczne i mało efektywne. Panowie opowiadali trochę o tym, co widzieli, rozmawialiśmy też jak opisywać i fotografować wojnę. To trudny temat, zwłaszcza dla tych, kto chce pokazywać prawdę. Słuchając ich, miałem wrażenie, że to ludzie, którym rzeczywiście zależy na tym, by opowiedzieć światu jak jest. Podziwiam ich odwagę i determinację. Mówili, że kiedy wracali z Czernihowa, to wiozący ich kierowca mocno się denerwował widząc wędkarzy nad brzegiem Dniepru. „Jak to jest! – krzyczał,– że w Kijowie ludzie idą na ryby a 130 km. dalej, w tym samym czasie giną od kul, min, bomb, wycieczenia lub głodu”. Zresztą nie trzeba tych 130 km. Wystarczyłoby wybrać się do oddalonego o kilkanaście kilometrów od centrum stolicy Irpienia, Buczy, Worzela, by zobaczyć piekło. Wojna to przedziwny i niesprawiedliwy świat kontrastów.

Rozbawiła mnie ostatnio historia zażartych walk, które toczą się w piwnicach naszego klasztoru. Wrogiem nie są Rosjanie, ale … myszy. Okupują nasze piwnice od kilku dni i widać spodobało im się towarzystwo ludzi, bo piwnice teraz służą za mieszkanie dla części z nas. Dominik wraz z chłopakami na różne sposoby próbowali się ich pozbyć. Udało mu się kupić nawet pułapkę na myszy. Jednak gryzonie skrzętnie ją omijały. Nie dały się skusić nawet na smaczną polską kiełbasę. Poległy dopiero wtedy, kiedy Dominik położył w pułapce kawałek sała, czyli specjalnie przyrządzonej słoniny, a zarazem jednego z najbardziej tradycyjnych przysmaków kuchni ukraińskiej. Jak Rosja ma wygrać tę wojnę, skoro u nas nawet myszy wiedzą, że najlepsze jest właśnie to, co ukraińskie!

Często pisałem Wam o starszych ludziach, którzy potrzebują pomocy. Dziś wspomnę o naszych dominikańskich seniorach z Fastowa, którzy tą pomoc przynoszą. Siostra Monika, która jest niewiele młodsza od papieża Franciszka, na Ukrainie jest od bardzo wielu lat. Wcześniej była matką generalną, czyli stała na czele Zgromadzenia Sióstr Dominikanek Misjonarek. Ojciec Jan nie ustępuje jej w stażu posługi misyjnej. Przez wiele lat był proboszczem czortkowskiej parafii i do dziś wiele osób pamięta jego dobre serce. Siostrę Monikę i Ojca Jana łączy upartość, z każdym rokiem coraz większa. Chodzi oczywiście przede wszystkim o upartość w gorliwości o ludzi, którym służą. Już od kilku tygodniu w korytarzu klasztoru sióstr w Fastowie stoją kartony wypełnione pomocą humanitarną. Jak co roku przed świętami nasi dominikańscy seniorzy siadają do samochodu i ruszają do okolicznych wiosek, by odwiedzić starszych i schorowanych parafian. To okazja, by ci ludzie mogli skorzystać ze spowiedzi i przyjąć Komunię świętą, a także po prostu porozmawiać z siostrą i ojcem. Znają się już w końcu tyle lat. Jeszcze do niedawna za kierownicą należącej do sióstr klasztornej Łady siedziała s. Monika. W tym roku pomaga im jeden z parafian. Będzie im łatwiej, bo trzeba dźwigać również solidne paczki z jedzeniem. Ale także bezpieczniej, bo znając naszych seniorów, gdyby trzeba, pojechaliby nawet tam, gdzie stoją jeszcze Rosjanie. Dobrze, że mamy w naszej dominikańskiej rodzinie takich pięknych ludzi, jak s. Monika i o. Jan.

Na koniec wspomnę o Zakarpaciu. To region Ukrainy, graniczący ze Słowacją, Węgrami, Rumunią i odrobinę z Polską. Pochodzi stamtąd kilku naszych braci, a biskupem diecezji mukaczewskiej jest o. Mikołaj, dominikanin. Mówił mi niedawno, że szacuje się, iż na Zakarpacie przyjechało ok. 200 – 300 tys. uchodźców. Do wojny mieszkało tam ok. 1 miliona osób. Biskup Mikołaj bardzo nas, i nie tylko nas, wspiera. Pomaga organizować pomoc humanitarną dla Fastowa, ale także umacnia wielu wierzących Ukraińców swoim mądrym słowem i modlitwą. Mikołaj jest ogromnie wdzięczny za obecność w Mukaczewie o. Ireneusza. Kiedy zdecydowaliśmy się tymczasowo wyjechać z bombardowanego Charkowa, Ireneusz wraz z kilkoma parafianami trafili na Zakarpacie. Mieszka teraz w klasztorze sióstr dominikanek ze Słowacji i bardzo gorliwie pomaga duszpastersko w mukaczewskiej katedrze. Jeździ także z kapłańską posługą do okolicznych wiosek. Kiedy z nim dziś rozmawiałem, właśnie kończył spotkanie z fraternią świeckich dominikanów. Widzę w tym tej całej historii pełną miłości Bożą Opatrzność.

Wczoraj wieczorem otrzymałem wiadomość o. Wojciecha ze Lwowa: „Janek jedzie właśnie w jakieś rejony walki, to możecie o nim pamiętać”. Chodzi o naszego tercjarza ze Lwowa. Niedawno został zmobilizowany. Wcześniej już służył w armii, więc wie o co chodzi na wojnie. Proszę, módlmy się wszyscy na całym świecie za Janka, za jego żonę i małego synka. Niech dzielnie walczy o wolność Ukrainy i wraca cały do domu!

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 2 kwietni, godz. 17.20

Środa, 30 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

od mojego ostatniego listu do Was minęło trochę więcej czasu niż zwykle. Obserwując to, co się wokół nas teraz dzieje, wydaje mi się, że następuje przejście od swoistego romantyzmu pierwszych dni wojny do realizmu i pragmatyzmu jej kolejnego miesiąca. Co to oznacza? Przede wszystkim, że przywykamy do życia w tych warunkach. Widzę to bardzo wyraźnie w Kijowie. Od poniedziałku została skrócona godzina policyjna, która trwa teraz od 21:00 do 6:00. Otwartych jest też coraz więcej sklepów oraz punktów usługowych. Nawet przed pobliskim zakładem fryzjerskim nie było już kolejki, co wcześniej było czymś normalnym. Jego właściciel napisał przed wejściem, że wojskowi, policjanci i obrona terytorialna za strzyżenie nie płacą. Ojciec Ołeksandr mówił mi, że podobny cennik spotkał niedawno w gabinecie dentystycznym.

Naprzeciw naszego klasztoru znajduje się siłownia. Nigdy tam nie byłem, ale przez duże szklane witryny można było kiedyś zobaczyć jej wnętrze. Teraz witryny są zakryte papierem, wiec tego co dzieje się wewnątrz podglądnąć się już nie da, ale za to na drzwiach wejściowych pojawiła się informacja, że trzy razy w tygodniu można przyjść i ćwiczyć. Podejrzewam, że chętni się znajdą. Ostatecznie nie wszystkich lubiących wzmacniać swoje mięśnie zadowala napełnianie worków piaskiem i układanie ich choćby wokół pomników. To taki sposób zabezpieczania zabytków przed ewentualnym ostrzałem, który mógłby je uszkodzić.

À propos pomników… W niedzielę urządziliśmy w bibliotece Instytutu św. Tomasza w Kijowie spotkanie poetyckie z Ołeksandrem Irwanćem, ukraińskim poetą, pisarzem, dramaturgiem i tłumaczem. Kilka dni wcześniej poznałem jego żonę, Oksanę, również zajmującą się sztuką, i zaprosiłem ich do nas na niedzielny obiad. Oksana i Ołeksandr mieszkali wcześniej w Irpieniu, podkijowskim mieście, które zostało zniszczone przez wojska rosyjskie, a następnie było przez nie przez kilka tygodni okupowane. Dopiero wczoraj ukraińskiej armii udało się je odbić z rąk wroga. Nasi niedzielni goście wraz z ponad 90-letnią mamą pani Oksany oraz kotem zostali ewakuowani przez wolontariuszy po kilku tygodniach życia pod rosyjskimi lufami. W mieście nie było już ani prądu, ani gazu, ani wody. Ołeksandr nie przestał jednak pisać wierszy. Uciekając, nie zabrali prawie niczego z sobą. „Tylko jeden tomik moich wierszy chwyciłem wychodząc z domu” – mówił. Bardzo przejmujące było słuchanie w murach naszego klasztoru wojennej poezji w wykonaniu autora. Jeden z wierszy, nieco żartobliwie, opowiadał o tym, że pomniki walczą teraz za Ukrainę. „W centrum Buczy [miasta sąsiadującego z Irpieniem] na postumencie stał wóz pancerny, upamiętniający ukraińskich żołnierzy, którzy zginęli w Afganistanie w czasach Związku Radzieckiego. Kiedy Rosjanie zaatakowali Buczę, zobaczyli go z daleka i zaczęli do niego strzelać. Wystrzelali prawie całą amunicję i wtedy nadeszli nasi i ich zniszczyli” – tłumaczył Irwaneć. Inny wiersz dotykał tematu przebaczenia.

„Z miasta, które rakietami roztrzaskane,

Na cały świat dzisiaj wołam:

W tym roku w Niedzielę Pojednania,

Nie wszystkim wybaczyć zdołam!”

Kiedy Ołeksandr Irwaneć skończył czytać swój wiersz, zaczynający się właśnie od tych słów (przytaczam je w polskim przekładzie Zbigniewa Dmitroca), przez chwilę milczał, po czym dodał: „Wiem, że należy przebaczać… ale w wierszu napisałem właśnie tak”. Wielkie pytania o przebaczenie, winę, zbiorową odpowiedzialność narodu rosyjskiego i Białorusi, z terenu której codziennie lecą rakiety niszczące Ukrainę, z pewnością pozostaną z nami na lata i będą domagały się trudnego szukania odpowiedzi.

Dla mnie taką odpowiedzią jest Chrystusowy Krzyż. „Zechciał bowiem [Bóg], aby w Nim zamieszkała cała Pełnia, i aby przez Niego znów pojednać wszystko z sobą: przez Niego – i to, co na ziemi, i to, co w niebiosach, wprowadziwszy pokój przez krew Jego krzyża” (Kol 1, 19-20). Byłem wczoraj w Fastowie i o. Misza poprosił mnie o przysługę. „Mógłbyś pojechać do ojców karmelitów i wziąć od nich relikwie Krzyża Świętego, które mi obiecali?” Takim prośbom się nie odmawia. Z Fastowa dostałem relikwie bł. Matki Róży Czackiej, które już kiedyś z o. Miszą przywieźliśmy z Warszawy, a dziś trafiły do kijowskich karmelitów. Miałem więc swoją małą „wyprawę krzyżową” na Swiatoszyn, dzielnicę Kijowa, gdzie parafię i klasztor mają karmelici. To zachodnie obrzeża miasta, więc wyjątkowo głośno i wyraźnie słychać tam toczące się kilka kilometrów dalej walki. Ojcowie już do tego przywykli. Ja miałem wrażenie jakbym był na strzelnicy. Na szczęście w okolicach klasztoru nic do tej pory nie wybuchało. Oby tak było dalej. Ojciec Marek otworzył w mojej obecności relikwiarz i przekazał dla fastowskiej parafii „odrobinę” Krzyża świętego. Nasz kościół jest pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego i o. Misza od dawna marzył, by były w nim te relikwie. Dotrą niebawem, w czasie strasznej wojny, w roku Krzyża Świętego, który teraz obchodzimy w Ukrainie. Jakże, Ty dobry Boże, potrafisz to wszystko wymyślić!

Wczoraj w Fastowie byłem świadkiem jak kolejny autobus z uchodźcami odjeżdżał w stronę polskiej granicy. Każdy taki wyjazd to smutek rozłąki z bliskimi, swoją ziemią, domami, kochanymi miejscami, zwierzętami i rzeczami, a jednocześnie znak ocalenia i nadziei, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Każdy taki konwój to konkretna praca wielu osób w Polsce i w Ukrainie. To także nie małe pieniądze, które ktoś daje, by ratować życie niewinnych kobiet, dzieci, staruszków. Wreszcie, to również jedzenie, leki i inne potrzebne rzeczy, które przyjeżdżają z Polski. Dziękujemy!

Przywykanie do życia w warunkach wojny nie oznacza wcale, że jest spokojniej i bezpieczniej. Wczorajsza noc była wyjątkowo głośna. Bez przerwy słychać było jakieś wybuchy i wystrzały. Na szczęście „nasi chłopcy” z kijowskiej obrony przeciwlotniczej pracują niezmordowanie dzień i noc. Oni mi trochę przypominają miecz i tarczę, trzymane w rękach Archanioła Michała, którego figury stoją w centrum stolicy na Majdanie Niezależności, nad bramą Sofii, a także w naszej klasztornej kaplicy. Podczas śniadania o wyjątkowo niespokojnej nocy mówił mi Pietro, reporter jednej z włoskich gazet, który na kilka dni zatrzymał się w naszym klasztorze. Swoją drogą podziwiam tego Włocha, że ani razu nie narzekał na ukraińską kuchnię, a jest w tym kraju pierwszy raz.

Przechodzenie od romantyzmu pierwszych dni wojny do pragmatyzmu jej kolejnego miesiąca, to także powroty do pozostawionych niedawno domów i mieszkań. Codziennie spaceruję późnym wieczorem po naszym klasztornym podwórku z różańcem w ręku. Nie zawsze udaje mi się go odmówić w całości, bo czasem zbyt wiele myśli nie pozwala dokończyć kolejnych tajemnic. Przypatruję się otaczającym nasz klasztor ze wszystkich stron budynkom mieszkalnym. Jeden z nich ma ponad 20 pięter. Przybywa zapalonych świateł. Przybywa więc ludzi, którzy wracają do siebie, choć wcale nie jest bezpieczniej ani ciszej. Dobrze tym, którzy mają gdzie wrócić. Niestety ta wojna odebrała już domy setkom tysięcy ludzi. Mariupol, Charków, Czernihów, Irpień, Hostomel… długa litania ruin i ludzkich tragedii.

Jestem przekonany, że większość uchodźców z Ukrainy, nawet tych, którym bomby zabrały dach nad głową, nie czuje się bezdomnymi  – mają swoją ojczyznę i nadzieję, że będzie wolna i powstanie z ruin. Zakończę słowami polskiego poety Adama Zagajewskiego, urodzonego we Lwowie, z którego uciekał wraz z rodzicami w 1945 roku: „Być bezdomnym nie znaczy, że mieszka się pod mostem, albo na peronie mniej uczęszczanej stacji metra (jak na przykład, nomen omen, stacja Europa na linii metra Pont de Levallois – Gallieni); oznacza tylko tyle, że dotknięta tą skazą osoba nie potrafi wskazać ulicy, miasta czy osady, której byłyby jej domem, jej – jak zwykło się mówić – małą ojczyzną” (z eseju: „Dwa miasta”).

Wyszło dziś tak trochę poetycko…

Z serdecznymi pozdrowieniami z Kijowa i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 30 marca, godz. 19:00

Sobota, 26 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

wczorajszy dzień upłynął nam, jak wielu wierzącym ludziom na całym świecie, pod znakiem Maryi. Wieczorem z kilkoma ojcami oraz większością osób, które mieszkają teraz w naszym klasztorze, wybraliśmy się do kijowskiej katedry św. Aleksandra, gdzie w duchowej łączności z papieżem Franciszkiem, modliliśmy się w akcie zawierzenia Ukrainy i Rosji Najświętszemu Sercu Maryi. Mszy świętej przewodniczył bp. Vitalij, ordynariusz diecezji kijowsko-żytomierskiej, a kazanie głosił nuncjusz apostolski. Abp. Visvaldas jest Litwinem i całkiem niedawno został mianowany ambasadorem Stolicy Apostolskiej w Ukrainie i wyświęcony na biskupa. Jako jeden z nielicznych dyplomatów nie opuścił stolicy Ukrainy. Dodam, że jest chyba o centymetr lub dwa wyższy ode mnie, a kto mnie zna, wie, że do mikrusów nie należę. Kiedy wszedł przed mszą do zakrystii szczerze się przywitaliśmy i żartowaliśmy, że zapuścił brodę. „No cóż” – odparł nuncjusz – „jest wojna”. To zresztą nie pierwszy „brodaty” watykański dyplomata w Ukrainie. Jego poprzednik, Włoch, też nosił brodę, denerwując trochę niektórych naszych ukraińskich biskupów, którzy nie przepadają za brodatymi księżmi. Bracia w kapłaństwie z Kamieńca Podolskiego czy Chmielnickiego wiedzą, że idąc na spotkanie ze swoim biskupem, pierwsze co muszą zrobić, to się ogolić. No ale nuncjuszowi wolno więcej.

Kijowska katedra w uroczystości zwykłe zapełniała się wiernymi. Wczoraj było nas wszystkich maksymalnie pół setki. To i tak sporo, jak na czas wojny. Wielu wiernych wyjechało z miasta, a ci, co zostali, często nie mieli jak dotrzeć do centrum stolicy. Transport publiczny nie działa, a trzeba wrócić do domu przed godz. 20:00, bo wtedy zaczyna się godzina policyjna. Korków co prawda teraz nie ma na ulicach, ale za to zatrzymywanie się na kolejnych checkpointach, pokazywanie dokumentów, otwieranie bagażnika, tłumaczenie kim jesteś i co tutaj robisz, zabiera czas. Poza tym część ludzi po prostu boi się oddalać od swoich domów, bo słyszane wielokrotnie każdego dnia wybuchy i strzały, budzą lęk i nie dają zapomnieć o wojnie.

Wśród modlących się nie brakowało pań i panów w mundurach. Jakiś postawny mężczyzna stał dyskretnie z tyłu kościoła z długą bronią. Ale nikogo to teraz nie dziwi ani nie gorszy. Po mszy podeszło do bp. Vitalija dwóch panów ubranych po wojskowemu i poprosili o błogosławieństwo. Biskup modlił się dłuższą chwilę nad każdym z nich. Mam wrażenie, że tak jak i ja, był również wyraźnie wzruszony.

Podczas ofiarowania organistka zagrała i pięknie zaśpiewała po ukraińsku świetnie mi znaną „Pieśń o nadziei” autorstwa o. Dawida Kusza OP, której słowa refrenu „W swoim wielkim miłosierdziu, Bóg nas zrodził do nadziei, do wielkiej nadziei” przenikały mocno serce, wskazując wyraźnie Boży horyzont tego, co się dzieje. Dawid kilka miesięcy temu był w Kijowie, prowadząc warsztaty śpiewu liturgicznego. Kolejne, miały się odbyć pod koniec lutego ale wybuchła już wojna.

Jeszcze druga pieśń bardzo mnie poruszyła. Kiedy po mszy odmówiliśmy pod przewodnictwem biskupów Akt zawierzenia, klęcząc naprzeciw znajdującej się w bocznej kaplicy figury Matki Bożej Fatimskiej, świątynia wypełniła się śpiewem pieśni: „Boże wełykyj jedynyj, nam Ukrajinu chrany”, nazywanej również duchowym hymnem Ukrainy. W drodze powrotnej do klasztoru Anton tłumaczył nam, że te utwór skomponowany w 1885 roku przez Mykołę Łysenkę, po uzyskaniu niepodległość przez współczesną Ukrainę, był brany pod uwagę jako hymn państwowy. Choć się nim ostatecznie nie stał, to jest powszechnie znany i często śpiewany zarówno przez chrześcijan tradycji wschodniej, jak i zachodniej. Przed laty, kiedy wspólnie z o. Tomaszem, mieszkającym teraz we Lwowie, służyliśmy w Czortkowie na Podolu, zachwycaliśmy się jak cudownie wykonywało go kilku starszych mieszkańców wsi Szypowce, przychodzących na msze święte odprawiane przez nas w uroczej kaplicy przy starym polskim cmentarzu. Kto ma ochotę usłyszeć duchowy hymn Ukrainy we współczesnym wykonaniu w dostojnym wnętrzu kijowskiej Sofii nie zerknie tu: https://www.youtube.com/watch?v=9ICZ_LCkKDY

Warto przy okazji wspominania Aktu zawierzenia Ukrainy i Rosji Matce Bożej dodać, że dla prawosławnych chrześcijan kult Serca Jezusa i  Serca Maryi jest mało zrozumiały, a u niektórych budzi spore zdziwienie. Także ci, którzy stali się rzymskimi katolikami, a wychowali się w tradycji prawosławnej nie zawsze potrafią uchwycić jego duchowe znaczenie.

Wczoraj nasz brat Igor zdał egzamin Ex universa, który był zwieńczeniem jego studiów teologicznych w Dominikańskim Kolegium w Krakowie. Igor zdawał go on-line z Fastowa. To chyba pierwszy we współczesności, dodajmy – niestety, taki egzamin zdawany przez naszego brata z kraju ogarniętego wojną. Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, żartowaliśmy, że jak komisja egzaminacyjna usłyszy wycie syren albo huk wybuchów za oknem, to skutecznie zmiękczy ich serca. Ale syreny nie wyły, a nawet gdyby, to potrzeby „łagodnego” traktowania br. Igora nie było, bo to świetny student, a pomimo wojennej zawieruchy rzetelnie przygotowywał się do egzaminu. W końcu jest dominikaninem! Mamy nadzieję, że uda się zorganizować na początku maja jego święcenia kapłańskie.

O ile dwa ostatnie dni były względnie spokojne, to dziś od rana często wyją syreny. Nawet o. Misza zadzwonił do mnie przed południem zaniepokojony i pytał czy wszystko u nas w porządku, bo usłyszał od kogoś, że coś niedobrego się dzieje w Kijowie. Miejmy nadzieję, że jednak kolejne godziny niczym strasznym nas nie zaskoczą. Wczoraj na ulicach miasta i w sklepach było sporo ludzi. Zaopatrzenie też się wyraźnie poprawiło i nie wszystkie półki świecą pustkami. Martwię się jednak o to, że nawet jeśli towarów nie zabraknie, to skąd wkrótce wielu ludzi weźmie pieniądze, by je kupować. Przecież duża część straciła źródło dochodów. W tej sytuacji zbawienną jest pomoc humanitarna docierająca do Ukrainy. Nie rozwiązuje ona wszystkich problemów, ale przynajmniej dla niektórych, zwłaszcza najsłabszych, jest ogromnym wsparciem. Drodzy, będziemy Wam chyba za nią wdzięczni do końca świata!

Rano przy śniadaniu opowiadał mi pan Jakub, polski dziennikarz, który czasem u nas pomieszkuje, a wrócił właśnie z Charkowa, że pewne rejony tego wielkiego miasta wyglądają jak Warszawa po Powstaniu i są kompletnie zrujnowane. Trudno znaleźć też jakiś otwarty sklep, nawet w tych dzielnicach miasta, na które nie spadły rosyjskie bomby. Gdyby nie pomoc humanitarna, która tam dociera, wielu ludzi nie miałoby teraz co jeść. Jakub pokazał mi też bardzo symboliczne zdjęcie. Na cmentarz pod Charkowem, na którym w 1940 roku pochowano ofiary zbrodni katyńskiej, spadły bomby. Jedna z nich wbiła się w ziemię tuż obok krzyża, przy mogile zamordowanych przez NKWD polskich oficerów. Bardzo wymowne.

Dziś zajrzała do nas, czyli do swojego miejsca pracy nasza księgowa. Na czas wojny wyjechała z dziećmi na wieś do sąsiedniego województwa. Po pierwsze, ogromnie się ucieszyłem widząc zaparkowany przed moim oknem jej czerwony samochód, a potem samą panią Svietę. Wyjeżdżając zabrała dwa kartony jedzenia dla malutkich dzieci. Dotarło ono jakiś czas temu do nas z transportem pomocy humanitarnej. W Kijowie jednak teraz takich maluchów jest bardzo mało i nie wiedzieliśmy komu te „smakołyki” przekazać. Svieta z radością je zabrała, bo jako wolontariuszka aktywnie działa w lokalnej społeczności. „U nas matek z dziećmi, czasem takimi dopiero co narodzonymi, jest sporo” – opowiadała. Ucieszyłem się, że dobro ofiarowane „od serca” trafi wkrótce do potrzebujących. Wzięła także trochę rzeczy przekazanych mi niedawno przez polskiego ambasadora, w tym elektryczny czajnik. Teraz wiele wiejskich chat, stojących od lat pustych, znajduje nowych lokatorów. Polskie czajniki na ukraińskich ziemiach Tarasa Szewczenki przydadzą się bardzo.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 26 marca, godz. 17:30

Wtorek, 22 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

wczoraj po południu wybrałem się na długi spacer po Kijowie. Dla zdrowia nie zaszkodzi, a pokusa, której wcześniej często ulegałem, by skrócić dystans wsiadając do autobusu lub metra sama zniknęła. Komunikacja miejska praktycznie nie działa. Przy wejściu do naszego klasztoru zatrzymują się autobusy i trolejbusy. Na elektronicznej tablicy z rozkładem jazdy, wyświetlany jest teraz uroczy komunikat: „Bardzo przepraszamy za tymczasowe niedogodności”. Tymczasowe niedogodności… chciałoby się tak myśleć o tej wojnie. A przepraszać, to powinny nas raczej rosyjskie wojska i ci, którzy to piekło rozpętali!

Poszedłem najpierw na Padół, czyli do starej dzielnicy na prawym brzegu Dniepru. Tu w średniowieczu był dominikański klasztor, po którym nie ma już śladu, a później – już po upadku komunizmu – kolejny nasz klasztor, wydawnictwo „Kairos” i siedziba Instytutu św. Tomasza. Przy tzw. Żytnim Rynku, czyli zamkniętej na czas wojny hali targowej, której wnętrze wciąż zachowało iście sowiecki styl, znalazłem otwarty i świetnie zaopatrzony sklepik z włoskim jedzeniem. Może kiedyś się przyda. Zatrzymałem się na chwilę obok dawnego budynku kijowskiego portu rzecznego, by popatrzeć na Dniepr. Tamtędy, według legendy miał uciekać św. Jacek, przechodząc suchą nogą przez rzekę. W rękach trzymał Najświętszy Sakrament i figurę Matki Bożej.

Na placu przed budynkiem znajduje się pomnik bawiących się dzieci. Szczególnie poruszający w tym czasie. Chodząc ulicami miasta przyglądałem się im. Dzieci jest teraz zdecydowanie mniej, bo przecież wiele, a może większość, wyjechała z rodzicami. Udaje się je jednak spotkać. Mijałem kilkunastoletnią dziewczynę, która szła z tatą, trzymają go za rękę. Wydaje mi się, że wchodzący w dorosłe życie młodzi ludzie, którzy już rozumieją, co się dzieje, zostali bardzo poranieni przez wojnę. Może nawet bardziej niż kilkuletnie maluchy, które nie wiedzą, o co chodzi. Wojna brutalnie kradnie im piękne lata młodości. Najwyraźniej ten uścisk dłoni ojca był tej młodej dziewczynie potrzebny. Szczęściara, pomyślałem, że tata jest teraz blisko niej. Inna dziewczynka jeździła na hulajnodze po szerokim cokole pomnika Hryhorija Skoworody, ważnego dla Ukrainy myśliciela. To jego słowa przywoływał Jan Paweł II w 2001 r. w Kijowie: „Wszystko przemija, ale u kresu wszystkiego pozostaje miłość. Wszystko przemija, ale nie Bóg i miłość”.

Spacerując przypatrywałem się rodzicom, zwłaszcza mamom. Były wyraźnie smutne, trochę nieobecne, jakby ich serca i myśli były gdzie indziej. I pewnie tak jest. Może są przy mężach broniących Ukrainy. Albo zmagają się z myślami o przyszłości, obawami, niepokojami. Poruszyła mnie jakaś uboga pani pchająca wózek z dwoma butlami wody i bezładnie napchanymi rzeczami. Szła trzymając za rękę kilkuletniego chłopca. W takich momentach chce się pomóc i jednocześnie doświadcza się bezradności. Zapatrzyłem się jak odchodzili, co wzbudziło zainteresowanie żołnierza stojącego po drugiej stronie ulicy. Grzecznie, ale stanowczo zawołał mnie do siebie i sprawdził dokumenty, a następnie poprosił, bym poszedł dalej paralelną ulicą.

Z zadyszką wdrapałem się z Padołu na Włodzimierską Górkę. To piękny park zawdzięczający zapewne nazwę pomnikowi św. Włodzimierza, władcy, który wprowadził na Rusi chrześcijaństwo. Stoi na wysokim cokole z krzyżem w ręku, spoglądając w dal lewego brzegu Dniepru. Tam daleko, gdzie teraz toczą się walki o miasto. Ich odgłosy raz po raz słychać było wczoraj w centrum Kijowa. Jakaś para młodych ludzi uprawiała jogging. Starsi ludzi spokojnie spacerowali. Chciałem jeszcze trochę nacieszyć się widokiem Dniepru z wybudowanego niedawno Szklanego Mostu. Nie można było jednak po nim przejść.

Jakiś żołnierz poprosił o papierosa. Niestety, nie palę. Do wojny spotkania z mundurowymi w Ukrainie nie zawsze należały do przyjemnych, zwłaszcza, kiedy zatrzymywała cię policja drogowa. Dziś, jak chyba wszyscy, patrzę na tych ludzi z podziwem. Oni nas rzeczywiście bronią. Ludzie często proponują strzegącym miasta coś do jedzenia i picia. Wielu obrońców, ze względów bezpieczeństwa, grzecznie odmawia, zwłaszcza żołnierze. Ojciec Tomasz opowiadał, że podczas jednej z kontroli drogowych, dał bombonierkę temu, który sprawdzał mu dokumenty i samochód. Tak po prostu. Pojawiły się łzy w oczach tego chłopaka. Ten gest musiał jakość dotknąć jego serca. Ja niestety nie miałem wczoraj papierosów. Kupiłby je nawet i zaniósł temu chłopakowi z karabinem, ale w pobliżu wszystkie sklepy były już zamknięte. Może więc warto na przyszłość nosić ze sobą paczkę papierosów, gdyby ktoś znów chciał zapalić?

Postanowiłem przejść wokół Sofii Kijowskiej. To najważniejsza świątynia Kijowa. Dziś jest muzeum, ale do jej duchowego dziedzictwa odwołują się wszystkie Kościoły tradycji bizantyjskiej. Kilka dni temu nasz kijowski przeor o. Petro został zaproszony do wzięcia udziału w odbywającej się w murach tej świątyni ekumenicznej modlitwie o pokój. Obecność zakonnika ubranego w biały habit i czarną kapę była symbolicznym nawiązaniem do trwającej od czasów św. Jacka obecności dominikanów w stolicy Ukrainy. Kijów jest dominikański, a pierwsi biskupi nad brzegami Dniepru pochodzili z naszego Zakonu. Wczoraj, patrząc na złote kopuły i dzwonnicę Sofii Kijowskiej, pomyślałem, że świątynie, nawet tak wspaniałe i dostojne, są tak jak my, mieszkańcy wojennego Kijowa, równie bezbronni wobec rosyjskich rakiet i bomb. Kilkanaście metrów dalej nad boczą bramą , przez którą nie raz wchodziłem na terytorium Sofii, zobaczyłem niewielką złotą figurę św. Michała Archanioła, trzymającego w dłoniach tarczę i miecz. Błyszczała w promieniach zachodzącego słońca. Pomyślałem, że może jednak nie jesteśmy zupełnie bezbronni. Wódz zastępów anielskich jest patronem Kijowa i zarazem patronem naszego dominikańskiego Wikariatu Ukrainy.

Wczoraj wieczorem otrzymałem piękny list od o. Timothy Radcliffe’a, byłego generała naszego Zakonu. Kilka dni wcześniej Timothy przesłał nam maila z wyrazami solidarności, zapewniając o modlitwie. Pisał, że żałuje, że nie może być teraz z nami w Ukrainie. Zapytał czy coś może dla nas zrobić? Odpowiedziałem, trochę „bezczelnie”, że może i poprosiłem, by napisał list do Rodziny Dominikańskiej w Ukrainie. Kiedy Timothy był generałem Zakonu, część braci, którzy teraz są w Ukrainie, było studentami w trakcie formacji w naszym krakowskim klasztorze. Jego listy zawsze dawały dużo Bożego światła i nadziei. A my teraz tego bardzo potrzebujemy. Ojciec Timothy mocno przyczynił się do odnowienia misji Zakonu Kaznodziejskiego w krajach byłego ZSRR. List przyszedł na drugi dzień. Timothy ma rację, że w czasie wojny każda chwila ma znaczenie. Cały list jest dostępny po polsku i angielsku na stronie: https://info.dominikanie.pl/2022/03/list-do-rodziny-dominikanskiej-w-ukrainie/

Ponieważ wspólnie tworzymy dobro i wielu z Was, do których docierają moje listy, wspiera nas i cierpiącą Ukrainę tak hojnie na różne sposoby na koniec przywołam fragment tego listu: „Czasami można się zastanawiać (…) jak te małe czyny mogą mieć znaczenie w obliczu ogromnej siły niszczących pocisków, czołgów i samolotów? Ale Pan żniwa zadba o to, aby nie został zmarnowany ani jeden dobry uczynek. Tak jak zebrano wszystkie okruchy po nakarmieniu pięciu tysięcy ludzi, tak nie zmarnuje się żaden akt dobroci. On wyda owoce, jakich nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić”.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec, Kijów, 22 marca, godz.19:00

Sobota, 19 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

po ponad godzinie jazdy z Kijowa dotarłem z o. Tomaszem do Fastowa. Zawsze z przyjemnością odwiedzam to miejsce oraz posługujących tam braci i siostry. Przed wyjazdem o poranku spotkałem się z osobą, której kilka dni temu udało się z rodziną ewakuować z jednego ze zniszczonego przez Rosjan podkijowskich miast. Ta pani wraz z mężem i starszą mamą zdecydowała się pozostać w Kijowie, choć znajomi z Polski usilnie zachęcali ich do wyjazdu. Nie chcą dalej uciekać. Kochają to miasto i Ukrainę. Rozumiem ich. Potrzebują teraz trochę wsparcia, bo ratując życie nie zabrali niczego ze sobą. Jak zresztą wielu uchodźców ze zrujnowanych miast i wsi Ukrainy. Razem z Tomkiem pojechaliśmy w drodze do Fastowa odprawić Mszę świętą u Sióstr Misjonarek Miłości, tych od św. Matki Teresy z Kalkuty. Siostry w Kijowie karmią ubogich i dają schronienie kilkudziesięciu bezdomnym. Na czas wojny mieszkają w piwnicach klasztoru. W niewielkim pomieszczeniu urządziły kaplicę. W nocy śpi tam też jedna z sióstr. Z uśmiechem wyjaśniła mi, że jest niskiego wzrostu, więc jakoś się mieści. Przełożoną klasztoru jest Polka, pozostałe zakonnice pochodzą z Indii i Litwy. Niezwykłe kobiety.

Ktoś zapytał mnie ostatnio, co dzieje się z naszym kandydatem do Zakonu? Rzeczywiście, pisząc dużo o Kijowie i Fastowie nie wspominałem dawno o Nikicie z Charkowa. Kiedy sytuacja w mieście stawała się coraz bardziej tragiczna, ich osiedle było bombardowane, a każda noc oznaczała konieczność spania na stacji metra, Nikita wraz z rodzicami wyjechał z Charkowa. Okrężną, ale za to bezpieczną drogą udało im się dotrzeć do Chmielnickiego, miasta w zachodniej części Ukrainy oddalonego od Charkowa o ponad 800 km. Jest tam bezpieczniej, choć również – jak na większości terytorium Ukrainy – słychać wycie syren i codzienne alarmy przeciwlotnicze. W odróżnieniu jednak do Charkowa, Kijowa czy Fastowa, miasto to nie było bombardowane lub ostrzeliwane.

Do Chmielnickiego dotarł także Kyrył, czyli drugi z charkowskich chłopaków związanych z dominikanami. Wczoraj, we wspomnienie liturgiczne św. Cyryla Jerozolimskiego miał imieniny. Kiedy zadzwoniłem do niego był w dobrym nastroju i mówił z wdzięcznością, że bardzo ceni sobie możliwość zamieszkania w naszym klasztorze wraz z braćmi Jakubem i Włodzimierzem. Codzienna Eucharystia i modlitwa, a także wojenna wspólnota z dominikanami są dla niego ważne. Czytając w brewiarzu fragment katechezy św. Cyryla, pomyślałem właśnie o nim: „nie ozdabiajcie się jaśniejącymi szatami, lecz raczej pobożnością duszy mającej czyste sumienie”. W trakcie naszej rozmowy śmialiśmy się trochę, bo w jednym z pierwszych listów wspomniałem o jego odwadze pozostania w naszym domu zakonnym w niszczonym przez Rosjan Charkowie. „Ojciec tak o mnie napisał, a ja na drugi dzień wyjechałem z miasta”. Dobrze zrobił. Odwaga i bohaterstwo nie polegają na tym, by dać się zabić rosyjskim bombom. Odwagą jest raczej podjąć właściwą decyzję w odpowiednim czasie.

Zostać czy wyjechać? To teraz poważny dylemat wielu mieszkańców ogarniętych wojną terytoriów. Jedni ratują życie uciekając w bezpieczniejsze miejsca. Inni zostając, chcą ocalić to, co jest ich życiem, tam gdzie są. Rozumiem i jednych i drugich.

Charkowski uniwersytet, którego Kyrył jest studentem wznowił działalność, a zajęcia prowadzone są on-line. O tym mówił mi także Anton, którzy zamieszkał w naszym kijowskim klasztorze na początku wojny. Jest wykładowcą jednej z kijowskich uczelni. Przyznał, że na wykładach nie ma wszystkich studentów, ale zawsze przynajmniej kilku udaje się połączyć z wykładowcą. Nasi dwaj bracia Piotrowie z Kijowa również uczą, kontynuując zajęcia dla greckokatolickich seminarzystów. Klerycy rozjechali się ze względów bezpieczeństwa w różne miejsca, ale w trybie zdalnym seminarium duchowne działa, choć zajęcia są nieco skrócone, gdyż wielu z nich jest zaangażowanych w pomoc potrzebującym. Prowadzony przez dominikanów Instytut św. Tomasza również funkcjonuje na podobnej zasadzie.

Wojna trwa już ponad trzy tygodnie i po pierwszych dniach gigantycznego szoku, stresu i paniki, zaczynamy się wszyscy dostrajać do nowej rzeczywistości. Kto może wraca do pracy – niektórzy on-line, a ci którzy mają to szczęście, że ich miejsca pracy nie zostały zniszczone, zachęcani są przez władze, do powrotu do swojej działalności. Nie jest to oczywiście proste. Bardzo wiele osób wyjechała, więc brakuje pracowników, co czasem uniemożliwia działalność firmom. Poważnym kłopotem jest również zaopatrzenie, a także tak prosta, zdawałoby się rzecz, jak dostanie się do pracy. Kijów jest wielką metropolią. Jeśli ktoś mieszka daleko i nie ma własnego środka transportu trudno jest mu dostać się do praca. Dlatego, pomimo wciąż zimowych temperatur, na ulicach widać sporo osób jeżdżących rowerami, hulajnogami, skuterami. Wczoraj podziwiałem jakiegoś młodego chłopaka jadącego na jednokołowej hulajnodze ze sporym instrumentem muzycznym w futerale. Jechał dość szybko omijając zręcznie podziurawioną nawierzchnię drogi.

Coraz bardziej przyzwyczajam się do tej wojennej sytuacji. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Ale chyba inaczej się nie da, bo alarmy alarmami, wybuchy wybuchami, ale jakoś żyć trzeba. Oczywiście jest to taki stan, który szybko może zostać roztrzaskany na kawałki przez eskalację działań wojennych albo zabłąkaną rakietę, która uderzy gdzieś w pobliżu. W ostatnich trzech dniach widziałem już w okolicy kilka takich miejsc zniszczonych przez porannych „skrzydlatych gości” ze wschodu. Zwykle przylatują nad ranem, między 5:00 a 6:00. Praktycznie codziennie budzę się słysząc wybuch, raz dalej raz bliżej. Bywa, że mam takie wrażenie, jakbym był na planie jakiegoś filmu, ale niestety to dzieje się bardzo realnie i tak bardzo blisko.

Przez kogoś w Polsce dotarło do mnie ostatnio poruszające świadectwo z Białorusi. Wiemy dobrze jaka jest tam sytuacja. Białoruś zostało wplątana w wojnę i choć na razie wojska białoruskie nie biorą czynnego udziału w napaści na Ukrainę, to z terenu tego kraju lecą śmiercionośne rakiety i startują samoloty. Oto zanotowane fragmenty tego, co wyznała ta osoba: „Nie da się wyrazić słowami całego bólu i bezradności, które odczuwamy z powodu wojny w Ukrainie. Ten ból jest tym większy, że nasz kraj został wciągnięty w tę wojnę. Bez końca martwimy się o to, co się z Wami dzieje, modlimy się, aby wreszcie nastał pokój. Jeśli ten potwór wschodni nie upadnie, być może Białoruś czekają jeszcze gorsze czasy, w wyniku czego nastąpi ostateczna utrata samoświadomości. Walka Ukraińców daje nam nadzieję, że dobro zwycięży zło. Podziwiamy heroizm i braterską jednomyślność Waszego ludu, wierzymy, że Bóg go za to wynagrodzi. Chce się krzyczeć: Panie Boże, dlaczego tak długo, ile jeszcze ludzi musi umrzeć! Ale niepojęte są dzieła Boże. Życzymy Waszemu narodowi jeszcze więcej siły ducha, modlimy się dzień i noc za zwycięstwo Ukrainy (niektórzy łącznie z Różańcem Pompejańskim). Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła przyjechać na wolną Ukrainę z wolnej Białorusi”. To kolejny, po przywoływany niedawno przeze mnie świadectwie z Rosji, głos osoby wierzącej i cierpiącej z powodu wojny. Dziękuję za te słowa. Ufam, że sprawiedliwych ludzi w Białorusi i w Rosji nie zabraknie.

Z serdecznymi pozdrowienia i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec, Fastów, 19 marca, godz. 17:30

Wtorek, 15 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

ostatnie dni w Kijowie zrobiły się niespokojne. Częściej słychać dźwięk wyjących syren, co oznacza ryzyko ataku z powietrza. Mam wrażenie, że więcej jest też odgłosów walk toczonych na obrzeżach miasta, różnych eksplozji, szumu i huku czegoś latającego w okolicy. Chociaż dzisiejsze błękitne niebo nad Kijowem wydawało się być absolutnie czyste i napełnione promieniami słońca. Te dźwięki wywołują niepokój. Ludzie zatrzymują się, rozglądają, nasłuchują czy to gdzieś u nas czy jednak dalej. Wszyscy chyba przyzwyczailiśmy się to tej wojennej złowrogiej symfonii. Dziś wczesnym rankiem obudziły nas w klasztorze głośne wybuchy. Śpiący w piwnicy mówili, że dało się odczuć drżenie fundamentów. Okazało się, że w budynki, sąsiadujące z najbliższą do nas stacją metra, uderzyły rosyjskie rakiety. Po śniadaniu poszedłem przekonać się co się stało. To tylko 10 min. spacerem od nas. Mogłem na własne oczy zobaczyć jak niszcząca jest siła tej broni. Rakieta wpadła  w dach budynku, ale w promieniu kilkuset metrów powybijane były prawie wszystkie szyby. Stacja metra została zdemolowana. Ludziom spędzającym tam noc nic się jednak nie stało, bo perony znajdują się głęboko pod ziemią. Ucierpiały nawet miejsca, zdawałoby się bezpieczne, osłonięte innymi budynkami od epicentrum wybuchu. Oprócz policji i garstki lokalnych gapiów, takich jak ja, pojawiło się wielu dziennikarzy z całego świata, ubranych w kamizelki kuloodporne z napisem „Press”, z hełmami na głowach. Prawdziwi reporterzy wojenni. Pracowali, a ja patrzyłem na miejsca, które świetnie znam. Na szczęście atak był około 5 rano, kiedy ze względów na godzinę policyjną, nie było ludzi na ulicach.

Kiedy zadzwoniłem do o. Miszy, stwierdził, że gdyby, nie daj Boże, coś takiego stało się w okolicy naszego kościoła w Fastowie, to z klasztoru, który jest dostosowanym do życia barakiem, nie zostałoby nic. Zobaczenie na własne oczy niszczącej siły wojny uczy pokory i zachęca, by nie lekceważyć zaleceń władz wzywających do chowania się w bezpieczne miejsca na czas ogłaszanych alarmów.

Ostatnie dni, to dla wielu z nas zajmowanie się wolontariatem. Wraz z mieszkającymi pod dachem kijowskiego klasztoru osobami zdobywamy jedzenie i inne konieczne do życia rzeczy, a później rozwozimy je potrzebującym. Przede wszystkim osobom starszym, chorym, matkom z dziećmi. Część rzeczy zawiozłem po południu w okolice dworca, do miejsca, gdzie przyjeżdżają autobusy ze zniszczonych podkijowskich miast, przywożąc ewakuowanych ludźmi. Podwożąc dziś samochodem do katedry o. Oleksandra, skąd miał przesiąść się do busa wyładowanego odzieżą i zawieść ją do centrum wolontariatu, usłyszałem od niego, że ten czas to dla nas wielkie błogosławieństwo. Zgadzam się z nim. Przez te dni, jak wielu moich sióstr i braci, nigdy nie żałowaliśmy, że znaleźliśmy się tu i teraz w Kijowie, Fastowie i innych miejscach Ukrainy. Oczywiście, że martwimy się, współczujemy cierpiącym, irytuje nas podłość wroga, nie możemy spać a czasem jeść z nerwów, ale widzimy, że jest to wielki dar i błogosławieństwo dla nas.

Przed chwilą zadzwoniłem do s. Damiany, dominikanki z Fastowa i zapytałem ją: „Żałowałaś, że jesteś tu teraz?” Bez chwili wahania odpowiedziała: „Nigdy! Od początku wiedziałam, że to jest moje miejsce i mam tu być”. Podobnie s. Augustyna. Wybuch wojny zastał ją w Polsce, skąd pochodzi. Nie wytrzymała tam długo. Przy pierwszej nadarzającej się okazji, siadała do transportu humanitarnego i wróciła do Fastowa. Br. Igor, rodem z Doniecka, o którym kiedyś już pisałem, prosił mnie i prowincjała, by mógł jak najszybciej otrzymać asygnatę do Wikariatu Ukrainy. Przyjechał z Krakowa do Fastowa pociągiem, z niewielkim plecakiem. „Nawet komputera nie zabrałem, – opowiadał mi dwa dni temu – ale wiedziałem, że przecież w klasztorze jakiś się znajdzie”. Patrzę na dziewczyny i chłopaków, którzy mieszkają pod naszym klasztornym dachem w Kijowie, na wolontariuszy i pracowników Domu św. Marcina w Fastowie. Wiedzą dla czego i dla kogo tutaj są. Wczoraj wieczorem, wziąłem do ręki niewielką książkę autorstwa o. Innocentego Marii Bocheńskiego OP „De Virtute Militari. Zarys Etyki Wojskowej”, napisaną w przededniu wybuchu II wojny światowej. Czytając, zatrzymałem się nad stwierdzeniem:  „Miłość jest sprawnością, której nie można nabyć przez samo ćwiczenie, ale którą otrzymujemy od Boga z łaską. Bóg działa przy tym z reguły tak, że zwiększa miłość równocześnie z naszymi czynami: kto działa zgodnie z miłością, może być pewien, że Bóg jego miłość zwiększy”. To się rzeczywiście dzieje. Jeśli masz w sobie choć odrobinę miłości i zgodnie z miłością działasz, możesz być pewien, że Bóg ją w tobie pomnoży. Mam nadzieję, że wielu czytelników moich listów, którzy pomagają dziś tak ofiarnie siostrom i braciom Ukraińcom, też tego doświadcza.

Jestem poruszony wielkim sercem braci Jonathana i Patricka, dominikanów z Prowincji św. Józefa z USA, którzy przylecieli do Polski i od kilku dni na polsko-ukraińskiej granicy pomagają uchodźcom wraz z humanitarną misją Rycerzy Kolumba. Nie udało nam się spotkać i nie wiem czy się uda w najbliższym czasie, ale bracia ze Lwowa mówili, że amerykańscy dominikanie planowali ich odwiedzić. Obiecali też dostarczyć mnóstwo różańców. Opowiadał mi o. Tomasz, że we Lwowie, niektóre osoby, które przygarnęły pod do swoich domów uciekających przed wojną rodaków, nie tylko dają im wikt i opierunek, ale również uczą modlitwy. Różańce się przydadzą. Kiedy podczas kontroli na ulicach Kijowa jestem pytany przez wojsko lub policję czy nie przewożę broni, z uśmiechem odpowiadam że nie, choć mógłbym powiedzieć, że moją bronią jest właśnie różaniec, noszony teraz zwykle na ręku. Nie mówię tego na głos, by nie denerwować  naszych dzielnych chłopców, którzy nie stoją tam przecież dla zabawy. Dzisiaj, kiedy jechałem na zakupy, podczas pierwszej porannej kontroli zostałem zaskoczony, bo pan z karabinem nie powiedział do mnie jak zwykle: „proszę o dokumenty”, ale zapytał: „jak sprawy?”, czyli takie nasze: „co u Ciebie?”. Miłe to i normalne.

Zaczęła się godzina policyjna. Tym razem będzie dłuższa, bo zakończy się dopiero w czwartek rano. Zatem jutrzejszy dzień zarówno w Kijowie, jak i w Fastowie, spędzimy w klasztornych murach. Może uda się nadrobić nieco zaległości w korespondencji. Oby tylko żadne rakiety i bomby nie popsuły nam tego dnia.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 15 marca, godz. 20:50

Niedziela, 13 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

minęło kilka dni od mojego ostatniego listu. Ta przerwa nie była spowodowana bynajmniej tragicznymi wydarzeniami. Wręcz przeciwnie. Udało mi się wreszcie pojechać do Fastowa. Stęskniłem się już za moimi braćmi Miszą, Janem, Pawłem i Igorem, siostrami dominikankami Damianą, Moniką, Augustyną i Galą oraz niezwykłymi wolontariuszami tworzącymi Dom św. Marcina by wspomnieć choćby o Wirze, Katii i Zosi. Rozmowy telefoniczne nie zastąpią nigdy osobistego spotkania. Droga do Fastowa, oddalonego od nas o 80 km. była spokojna. Gdyby nie kontrole i wielokrotne sprawdzanie dokumentów oraz  różne przeszkody na drogach zbudowane dla obrony miasta, to można by powiedzieć, że śladów wojny nie widać. Oczywiście ona jest i to całkiem niedaleko od Kijowa i Fastowa. Bardzo brutalna i potworna. W nocy w Fastowie słychać było z oddali wybuchy. Najwyraźniej spałem jednak mocno, bo dopiero rano dowiedziałem się od o. Miszy, że był jakiś alarm i wyły syreny. Potwierdza się przysłowie: „Im mniej wiesz, tym spokojniej śpisz”.

Klasztor w Fastowie, to prosty budynek, a tak naprawdę przebudowany barak, który został podarowany dominikanom w latach 90-tych ubiegłego wieku przez jedną z firm budowlanych. Warunki są skromne, ale mieszkający tam ojcowie zawsze bronili się przed wygodami inwestując wszystkie zdobywane środki w remont kościoła oraz budowę Domu św. Marcina, który stał się wielkim centrum pomocy socjalnej i rehabilitacji. W malutkiej kaplicy klasztornej modliliśmy się rano odmawiając liturgię godzin. Naprzeciw nas wisiał krzyż wraz z figura Chrystusa konającego oraz dwie rzeźby przedstawiające klęczących pod krzyżem św. Dominika i św. Katarzynę ze Sieny. To stare figury pochodzące zapewne z jakiegoś dawnego dominikańskiego kościoła lub klasztoru jeszcze z sprzed II wojny światowej. Pamiętam, jak przed laty wraz z o. Miszą kupowaliśmy je u zaprzyjaźnionego antykwariusza w Czortkowie. Dziś, znów jest wojna i znów bracia stoją przed nimi oddając chwałę Bogu. Modląc się, myślałem o Rodzinie Dominikańskiej. Tak wiele w tych ostatnich dniach otrzymujemy listów i wiadomości od naszych sióstr i braci z całego świata. Tak wiele wyrazów solidarności, współczucia i zapewnień o modlitwie i postach za Ukrainę. Czytaliśmy dziś umieszczone w brewiarzu kazanie św. Leona, w którym ten wielki papież zachęcał, by nie wstydzić się Chrystusowego krzyża. „Niech się nikt nie boi cierpieć dla sprawiedliwości ani niech nie wątpi w osiągnięcie obiecanej nagrody, ponieważ przez pracę zdąża się do wytchnienia i przez śmierć do życia”. W tych ostatnich dniach takie słowa dodają sił i nadziei.

Po Mszy świętej poszliśmy wraz z o. Pawłem na kawę do budynku Domu św. Marcina. W pomieszczeniu kawiarni spotkaliśmy jedną z rodzin, która schroniła się na czas wojny w Fastowie. Mama z trójką dzieci. Maluchy zajadały kolorowe ciastka – donutsy najwyraźniej zadowolone z niedzielnego poranka. Dosiadł się, jeśli można tak powiedzieć, kolejny nowy mieszkaniec tego domu, kot rasy sfinks. Taki dość egzotyczny jak dla mnie. Nieco z nieufnością, ale coraz bliżej podchodził do nas. Chyba był głodny. A może po prostu tęsknił za ludźmi, jak zresztą ogromna liczba zwierząt pozostawionych w czasie wojny przez swoich właścicieli. Chwilę potem, uchyliły się drzwi i zajrzała do sali kilkuletnia dziewczynka. Zdyszanym głosem zawołała do nas po rosyjsku: „Nie było tu czarnego kota?” Odparliśmy, że niestety nie. „No nic” – uroczo westchnęła i pobiegła dalej. Za moment przyszła mama z synkiem. Na śniadanie był barszcz ukraiński. Chłopiec najwyraźniej nie chciał sam jeść. Mama zaczęła go karmić. Podałem jej krzesło: „niech Pani usiądzie, będzie wygodniej”. Podziękowała i uśmiechnęła się. Ale widać było smutek na jej twarzy. Jak na wielu innych twarzach mam, które dziś spotkałem w Fastowie. Wracając do klasztoru, zaczepiła o. Pawła inna pani. Była również z kilkuletnim synem. „Czy tutaj można się zapisać na ewakuację do Polski?” – zapytała. Paweł wyjaśnił jej, że jutro będzie taka możliwość. Podziękowała i poprosiła czy jeszcze może kogoś zapisać oprócz siebie i swojego dziecka. I jakby na odchodne dodała: „bo my jesteśmy donieccy. Z Horliwki. Już kiedyś uciekaliśmy od wojny i teraz znów uciekamy”. To miasto zostało w 2014 roku opanowane przez rosyjskich separatystów i weszło w skład tzw. Donieckiej Republiki Ludowej. Takich rodzin, samotnych matek, dzieci jest wiele… ciągle muszą uciekaniem ratować swoje życie.

Bracia z Fastowa od początku wojny pomogli w ewakuacji 972 osobom. Duża część z nich jest bezpieczna w Polsce. Inni wyjechali na zachód Ukrainy. Mogłem też zobaczyć magazyny z pomocą humanitarną docierającą do Fastowa z Ukrainy i kilku krajów Europy. Nie moglibyśmy pomagać bez Was. Dziękujemy, że jesteście.

Wyjeżdżając z Fastowa otrzymałem kilka bochenków upieczonego w nocy chleba. Znów ten zapach chleba w samochodzie! Co prawda, trochę mieszający się z zapachem benzyny nalanej do butelek, którą udało się po drodze kupić, by mieć paliwo do uruchomienia agregatu prądotwórczego. Oby się nie przydał! Powrót zajął dobrych kilka godzin, bo przy wjeździe do Kijowa wszystkie samochody są sprawdzane. Pocieszające je to, że wciąż jest dostęp do miasta, co oznacza m.in. że mamy co jeść. Rosjanom nie udało się go otoczyć.

Kilka bochenków chleba przekazałem od o. Miszy do polskiej ambasady. Wypiliśmy herbatę z panem ambasadorem, który oprócz nuncjusza apostolskiego jest jedynym dyplomatą z krajów europejskich (a i pewnie świata), który pozostał w Kijowie. Otrzymałem też nieco rzeczy, które przydadzą się potrzebującym, jakim pomagamy. W czasie rozmowy podeszliśmy do okna. Nasze zdziwienie i uśmiech wywołali krzątający się pracownicy służ miejskich Kijowa, którzy zamiatali ulicę. Zupełnie jak dawniej, jakby nie było wojny. Piękne! Teraz taka zwyczajność staje się niezwyczajnością.

Zakończę niezwykłym świadectwem katolików z Rosji. Ktoś dzielił się nimi dziś na ambonie. Bardzo poruszyło mnie to wyznanie. Jeśli jakimś cudem jego autor, przeczyta ten list, chciałbym mu bardzo podziękować za te słowa – odważne i pokorne. Jesteś szlachetnym człowiekiem. Niech w Twoim życiu spełni się to, co obiecał Jezus: «Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8, 31)… choć po tym co napisałeś, te słowa już stają się Twoim życiem. „Modlimy się za Was. Wstydzimy się! Wstydzimy się! wstydzimy się, że jesteśmy Rosjanami. Całe życie będę czuł się winny przed narodem ukraińskim. Nigdy nie głosowałem na putina i chodziłem na wszystkie dozwolone i zabronione wiece poparcia dla Ukrainy, ale i tak nic nie mogliśmy zrobić. Chciałbym prosić o przebaczenie wszystkich Ukraińców za te zbrodnie, które są dziś tworzone przez rosyjskie ręce. Tylko komu potrzebna jest moja skrucha, kiedy ludzie na Ukrainie cierpią i umierają. Wszyscy Rosjanie ponoszą teraz nieusuwalny grzech Kaina i żadne wyjaśnienie nie pomoże. Rozumiem, że to moja osobista opinia i wielu, nawet ludzi o podobnych poglądach, będzie nią oburzonych. Niemniej jednak kilka pokoleń Rosjan będzie musiało ponieść tę zbiorową odpowiedzialność. Chciałem to napisać otwarcie. Jeśli zechcesz to opublikować, będę usatysfakcjonowany. Nie ukrywaj mojego imienia, nie boję się. Nieustannie modlimy się za Ciebie i całą Ukrainę. Niech Bóg da ci pokój i szczęście!”

Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, niedziela 13 marca godz. 19:30.

Czwartek, 10 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

dziś w Kijowie jest bardzo słonecznie, choć zimno (-2˚C). W nocy temperatura spada do -8˚C. Jeśli działa ogrzewanie, to wszystko jest w porządku, ale przecież w bardzo wielu miejscach nie ma prądu i gazu. Dlatego tak by się chciało, żeby w tym roku szybciej przyszła wiosna i zrobiło się wreszcie cieplej. Oglądałem dziś zdjęcia ludzi, którzy wczoraj byli ewakuowani do Kijowa. Przechodzili przez lodowatą rzekę Irpiń, bo most został wysadzony i nie było innej drogi. Niektórzy z dziećmi na rękach.

Zacznę dziś od naszych dominikańskich tercjarzy. W Ukrainie istnieje kilka fraterni: w Kijowie, Fastowie, Murafie, na Zakarpaciu, a także odnawia się we Lwowie fraternia istniejąca tam do wojny (tej II światowej, oczywiście). Wśród świeckich Zakonu Kaznodziejskiego są zarówno ludzie starsi, jak i trochę młodych. Niestety, najpierw pandemia Covid-19 a teraz wojna bardzo ograniczyły możliwość odbywania regularnych spotkań, a w przypadku niektórych fraterni jest to po prostu niemożliwe. Przełożona fraterni w Ukrainie, pani Halina mieszka w Fastowie i jest bardzo zaangażowana w pomoc uchodźcom, którzy proszą nas o pomoc w ewakuacji. Jeden z lwowskich nowicjuszy właśnie poszedł do wojska. Jego brygada jest formowana i wkrótce wyruszy bronić Ukrainy. Powiedziałem mu, że gdyby trafił do Kijowa, to może uda nam się zobaczyć. Spora część tercjarzy pozostało w swoich domach, ale niektórzy, mieszkający w bardziej niebezpiecznych rejonach, zmuszona została do wyjazdu.

Prowadzony przez dominikanów w Kijowie od 30 lat Instytut Nauk Religijnych św. Tomasz z Akwinu nie zawiesił całkowicie swojej działalności. Wczoraj o. Piotr prowadził wykład z Ewangelii synoptycznych. Oczywiście on-line. Wzięło w nim udział kilku studentów z I roku oraz jedna osoba z IV roku. Ojciec Piotr mówił mi dziś rano, że wykładanie o Biblii w warunkach wojny, to dla niego samego doświadczenie odkrywania nowej mocy i znaczenia Słowa Bożego. Zgadzam się z nim całkowicie. Czytając codziennie fragmenty Biblii, wyznaczane rytmem liturgii Kościoła, słyszę i widzę więcej.

Bracia we Lwowie, oprócz regularnej posługi duszpasterskiej, włączają się w pomoc uchodźcom, których ogromna ilość przyjechała do tego największego na zachodniej Ukrainie miasta. Ojciec Wojciech przez kilka dni mieszkał w klasztorze sióstr benedyktynek na obrzeżach Lwowa. Tam schronienie znalazło ponad 100 osób uciekających przed wojną, w tym siostry benedyktynki z Żytomierza. Ojciec Tomasz zaangażował się w miejski wolontariat. W znajdującym się w centrum Lwowa muzeum sztuki, które zamieniło się we wielki skład pomocy humanitarnej, Tomek wraz z innymi mieszkańcami miasta segreguje rzeczy, „Czasem ktoś się mnie pyta – opowiadał mi wczoraj – co ja, Polak, tutaj robię. Wtedy mówię, że to też moje miasto i że jestem dominikaninem”. Dodam, że mama Tomka pochodziła ze Lwowa. Czasem ludzie są zdziwieni, kiedy dowiadują się kim jesteśmy. I że jesteśmy z nimi podczas wojny. Coraz bardziej przekonuję się jednak, że na wojnie to coraz mniej człowieka dziwi. Tomek żartował, że kiedy przyjeżdża żywność z Polski, to pomaga ukraińskim wolontariuszom rozpoznać co to za rzeczy. „Nie mogą np. zrozumieć, że paprykarz szczeciński, to zapakowane w puszkach konserwowych zmielone mięso rybie”. Dla tych, co niewiedzą, dodam, że paprykarz był kultową konserwą czasów PRL w Polsce. Ile tych paprykarzy zjadło się w młodości w czasie wyjazdów w góry…

Coraz większym problemem dla dotkniętych działaniami wojennymi terenów jest brak leków. Choć wiele aptek w Kijowie jest otwartych, to najważniejszych leków już nie da się kupić. Cierpią bardzo ludzie dotknięci chorobami przewlekłymi, cukrzycy, starsi ludzie z chorobami serca. Transporty humanitarne z lekami i sprzętem medycznym są teraz na wagę złota.

Jak już kiedyś wspominałem, w Kijowie współpracujemy ze znajdującym się kilkaset metrów od naszego klasztoru lokalnym centrum wolontariatu. Zostało zorganizowane w teatrze „Srebrna Wyspa”. Maryna, jedna z aktorek, jest katoliczką. Po tym, jak któryś z moich listów został przeczytany przez o. Adama Szustaka, skontaktowała się z nią jej przyjaciółka, mówiąc: „Idź do dominikanów, oni mają chleb”. Wtedy przywieźliśmy do klasztoru kilkaset bochenków. I tak zaczęła się nasza współpraca. Siła mediów społecznościowych!

We wtorek wieczorem siedzieliśmy w klasztorze przy kolacji z Maryną i jej przyjacielem. Jurij jest aktorem. Opowiedział historię niezwykłą. Otóż, dopiero co wrócił z Hostomela. Pisałem o tym zbombardowanym i przejętym przez wojska rosyjskie mieście w poprzednim liście. Jurij, będąc przekonanym, że zgodnie z zapowiedziami, został otwarty korytarz humanitarny dla ewakuacji ludzi z tego terenu, pojechał tam swoim samochodem. Udało mu się dotrzeć do miasta i zabrać ludzi. Przy wyjeździe został jednak zatrzymany przez wojsko rosyjskie. Cud, że nie ostrzelali ich od razu. Żołnierze najwyraźniej zdziwieni jego „zuchwałością” zaczęli wypytywać kim jest i co tutaj robi. Zgodnie z prawdą, powiedział, że jest aktorem, pracuje w teatrze, i  gdyby nie wojna, to właśnie dziś o 19:00 odbywałaby się premiera „Białych Nocy” Fiodora Dostojewskiego. Aby przekonać się, że ich nie okłamuje, Rosjanie kazali mu grać… i Jurij na hostomelskiej ulicy, pod lufami karabinów zaczął grać swoją rolę – Marzyciela. Zatrzymał się w momencie, kiedy kwestię miała wypowiedzieć Nastia, którą zresztą gra Maryna. Żołnierze zapytali więc gdzie ona jest? Jurij pokazał telefon: „Tutaj! Dziesiąty raz próbuje się do mnie dodzwonić”. Puścili go wolnym, z ludźmi, których wywoził z piekła. Dziś chwilę rozmawialiśmy, kiedy zanosiłem rzeczy do teatru zamienionego na centrum wolontariatu. Zapytałem, czy mogę Wam dziś o nim na pisać. Zgodził się od razu. W trakcie rozmowy, stwierdziłem, że premiera miała się odbyć 7 marca, a on od razu mi przerwał. „Nie miała się odbyć! – powiedział – Ona się odbyła!” Kiedy wojna się skończy, będąc w Kijowie, koniecznie wybierzcie się do teatru „Srebrna Wyspa” (serebrostrov.com.ua).

W klasztorze staramy się nie zgubić naszego normalnego rytmu dnia wyznaczanego przez liturgię. Rano jest więc jutrznia, na którą czasem ktoś zaśpi, ale w warunkach wojennych jesteśmy dla siebie bardziej wyrozumiali. W południe o. Jakub czuwa i zwołuje tych, co mogą i chcą na różaniec i adorację Najświętszego Sakramentu. Wieczorem mamy nieszpory i mszę konwentualną, czyli Eucharystię sprawowaną przez naszą wspólnotę. Chciałoby się napisać normalne klasztorne życie. Ale jest w tym sporo prawdy. Staramy się pozostać normalni.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, 10 marca, godz. 15.30

Wtorek, 8 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

dziś zacznę od Fastowa, bo prowadzony tam przez dominikanów i świeckich wolontariuszy Dom św. Marcina de Porres od samego początku wojny jest miejscem ucieczki i oddechu dla ludzi w straszny sposób nią dotkniętych. Jedna z pań, która schroniła się w Fastowie, a teraz jest już bezpieczna w Polsce, pochodzi z Hostomela, oddalonego od Kijowa o kilkanaście kilometrów. Opowiadała kilka dni temu, że w mieście została jej córka Wiktoria wraz z małym synkiem. Jak wielu mieszkańców osiedla „Pokrowskyj” znaleźli się w rosyjskiej niewoli bez wody, jedzenia, ogrzewania. Nieustanie pod lufami automatów. Inny pan szczerze wyznaje: „Jestem Rosjaninem i wstyd mi za to. Oni zamienili Hostomel w swoją bazę wojskową. Ludzie żyją tam w strasznych warunkach, także moja córka”. Mieszkańcy stali się żywą tarczą chroniącą armię wroga. Nie tylko zresztą w Hostomelu, ale w wielu innych miejscach Ukrainy.

Takimi opowieściami można by zapisać już grube księgi, a mury fastowskiego kościoła i Domu św. Marcina coraz bardziej przesiąknięte są ludzkimi łzami, tęsknotą za bliskimi, z którymi nie ma kontaktu, za domem i pokojem. Rozmawiałem dziś z o. Miszą, do którego dodzwonić się w tych dniach jest naprawdę trudno i pytam go na koniec, a co dobrego mam napisać, bo sporo mi opowiadał o ludziach, którzy się schronili u nich z Fastowa, Irpinia, Buczy, Kijowa… Zaskoczyłem go tym pytaniem, choć on bynajmniej nie należy do pesymistów i ponuraków. Ale dobra dużo się dzieje. Według mnie, gdybyśmy wzięli wagę, choćby taką jaką trzyma Temida, grecka bogini i uosobienie sprawiedliwości, prawa i wiecznego porządku, to „dobra szala” zdecydowanie przeważy. Dzięki zaangażowaniu ogromnej liczby szlachetnych ludzi z Ukrainy i Polski każdego dnia spod naszego kościoła wyjeżdżają autobusy z uchodźcami. Czasami kilka dziennie. Te same transporty, które przyjeżdżają po ludzi, przywożą nam żywność i leki.

Dlatego chcę dziś podziękować i nisko pokłonić się z wielkim szacunkiem wszystkim kierowcom, którzy siadają za kierownice autobusów, ciężarówek, busów oraz swoich prywatnych osobowych samochodów i jadą w miejsca, gdzie ludzie bardzo potrzebują pomocy. Wśród nich są także księża, a czasem siostry zakonne. Do naszego klasztoru w Kijowie przyjechali dziś ojcowie Walentyn i Wiaczesław z Dunajowiec (diecezja kamieniecko-podolska). Przywieźli cały bus jedzenia, w tym kilka wiaderek ręcznie robionych pierogów oraz mnóstwo warzyw. Te rzeczy od razu pojechały do sióstr Misjonarek Miłości (tych od św. Matki Teresy), które prowadzą w stolicy Ukrainy ośrodek dla bezdomnych i potrzebujących. Od wielu lat, my bracia dominikanie, dwa razy w tygodniu odprawiamy dla nich msze święte, zwykle po angielsku, bo siostry pochodzą z różnych krajów.

Dojechały też rzeczy wysłane nam kilka dni temu z Warszawy od Charytatywnych Freta oraz podarunek od ks. Piotra z Legionowa. Piotr wiele lat służył w Ukrainie, a dziś odprawia w naszym dominikańskim kościele św. Jacka w Warszawie comiesięczne msze w języku ukraińskim. Człowiek wielkiego serca dla Ukrainy! Rzeczy dotarły najpierw pociągiem z Polski do Żytomierza, a dziś dostarczył je nam swoim samochodem pan Leonard z Domowego Kościoła. To są naprawdę dzisiejsi bohaterowi codzienności! Jadą do miejsc objętych wojną wioząc pomoc humanitarną. Jadą, choć wiedzą, że droga powrotna może być odcięta. Jadą, ryzykując, że zostaną obstrzelani. Podróże często zabierają im wiele godzin, a nawet dni, bo trzeba ominąć zniszczone drogi i mosty, a także czekać w długich kolejkach przy kolejnych punktach kontrolnych, a wcześniej zdobyć paliwo. Uczę się tej nowej rzeczywistości, przekonując coraz bardziej, że podczas wojny potrzebni są nie tylko żołnierze, ale również ludzie „drugiego planu”. Oni dostarczają żywność i leki. A kiedy trzeba wywożą ludzi w bezpieczne miejsce. Leonard opowiadał, że wczoraj ewakuował z Kijowa młodą rodzinę. Mama miała na rękach niemowlaka. W 2014 roku uciekali z Ługańska, a dziś wojska rosyjskie przeganiają ich z Kijowa. Oby to był ostatni raz, oby wreszcie mogli żyć i wychowywać swoje dzieci w pokoju. Kolega Leonarda, który jest wojskowym, powiedział mu ostatnio:”dzięki temu, że ty pomogłeś mojej żonie wyjechać w bezpieczne miejsce, ja jestem spokojniejszy i mogę z karabinem bronić kraju”. Miał rację. Dobrze, że są tacy ludzie jak Leonard czy księża Sławik i Valik.

8 marca, to Dzień Kobiet. W Ukrainie, to oficjalne święto państwowe i dzień wolny od pracy. Dlatego już wczoraj można było spotkać przekupki sprzedające tulipany przy wejściu do sklepu znajdującego się niedaleko naszego kijowskiego klasztoru. Przede mną w markecie w kolejce do kasy czekał żołnierz z pięcioma bombonierkami. Na pewno dla koleżanek z pobliskiej jednostki. Bardzo rzadko kupuję kwiaty, więc nie wiem ile kosztowały przed wojną, ale teraz na pewno były znacznie droższe. Bez wahania jednak wraz z o. Tomaszem kupiliśmy bukiet 12 tulipanów, bo zdecydowanie warto, by właśnie teraz kobietom, które są wśród nas powiedzieć, jakie są ważne i potrzebne. Kijowska kwiaciarka co prawda przekonywała nas, że parzystej liczby kwiatów się nie daje (bo to na pogrzebowe wiązanki), ale już nie chciało nam się jej tłumaczyć, że mamy pod swoim dachem trochę więcej pań. Zdziwiona, ostatecznie sprzedała nam jednak 12 żółtych tulipanów. Biznes to biznes, a dla nas ta liczba w końcu dobrze się kojarzy, choćby z dwunastoma Apostołami.

Bohaterkami codzienności w moich oczach są także „kobiety za ladą”. Wczoraj stałem w długiej kolejce do apteki, by kupić leki dla chorej osoby. Obserwowałem z podziwem młodą farmaceutkę, która sama pracowała w aptece i każdemu kolejnemu klientowi tłumaczyła z cierpliwością co jest a czego nie ma i co można czym zamienić. Na dodatek była w stanie odbierać telefony. Ja bym zwariował po godzinie. Innym razem, kończąc zakupy mówię do obsługującej mnie kasjerki, proszę sobie wybrać jedną z czekolad jakie właśnie kupiłem, jest dla pani. Zaskoczona zapytała dlaczego, więc jej odpowiedziałem z uśmiechem, że gdyby jej tutaj nie było, nie mógłby zrobić potrzebnych zakupów. Wszystkie inne sklepy wokół były zamknięte. W tych warunkach, to co było kiedyś normalną pracą, przynajmniej dla mnie, nabiera teraz nowego, innego i  głębszego znaczenia.

Wczoraj zaszliśmy z o. Tomaszem na stację metra. Było po godz. 16:00, a na ulicach w miarę spokojnie, nie wyły syreny. W podziemiach nie brakowało jednak ludzi. Część leżała na peronie na materacach na zajętych już dużo wcześniej miejscach, ktoś czytał książkę, jacyś młodzi ludzie z czułością tulili się do siebie. Dwie rodziny stały razem a ich dzieci wesoło się bawiły. Na ścianie, były wyświetlane kreskówki. Z pewnością wieczorem stacja gęsto wypełnia się ludźmi. Podejrzewam, że tak było ostatniej nocy, bo dość często i chyba nie tak daleko od nas nas rozlegały się wybuchy.

Ojciec Piotr zapowiadał, że chce dziś, zgodnie z planem zajęć, prowadzić on-line wykład z Pisma Świętego. Oczywiście dla tych z naszych studentów Instytutu św. Tomasza, który mogą i zachcą się przyłączyć. Świetny pomysł.

Od kilku dni mam w pamięci jedno z wezwań do Matki Bożej Nieustającej Pomocy: „Śliczniejsza nad cedry Libanu, Maryjo błagamy Cię”. Przecież dzisiejszy dzień, to także Jej święto.

Serdecznie pozdrawiam prosząc o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 8 marca, godz. 16:45.

Niedziela, 6 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu rozpoczął się w Ukrainie, ogłoszony przez rzymskokatolickich biskupów, Rok Krzyża Świętego. Ale tak naprawdę jego początek miał miejsce 24 lutego, w czwartek po godz. 4:00, kiedy pierwsze rosyjskie rakiety uderzyły w Ukrainę. „Teraz jak nigdy wcześniej – piszą dziś nasi pasterze – rozumiemy Chrystusa na drodze krzyżowej”.

W sobotę większość z nas zaangażowała się w robienie zakupów i pomoc tym, którzy mocno ucierpieli na skutek wojny. To zabiera dużo czasu i trochę sił. Ojciec Oleksandr, pożyczonym od Caritas busem, wraz z wolontariuszami wywoził ludzi z Irpienia. To miasto, znajdujące się  kilkanaście kilometrów na północny zachód od Kijowa zostało zbombardowane i zniszczone przez Rosjan. Przez ostatnie lata rozwijało się bardzo i tak jak Kijów przyciągało młode osoby i rodziny. Dziś duża część mieszkańców Irpienia pozostała bez dachu nad głową. Gdy tylko walki w tamtym rejonie ucichły władze miejskie i wolontariusze ruszyli tym ludziom na pomoc.

Wieczorem, z jednym z klasztornych wolontariuszy, pojechaliśmy na dworzec kolejowy w Kijowie. W środku, a dworzec jest ogromy – gigantyczne tłumy. W większości pomieszczeń, ze względów bezpieczeństwa, wyłączone były światła. Panował półmrok i hałas. Rozmowy ludzi mieszały się z płynącymi z megafonów komunikatami o przyjeżdżających i odjeżdżających pociągach. Podróżni muszą się w nie wsłuchiwać uważnie, bo niemal jedyny sposób, by się czegoś dowiedzieć. Ludzie na dworcu to przede wszystkim rodziny i mamy z dziećmi. Także z tymi zupełnie maleńkimi, które o tej porze powinny spać w swoich łóżeczkach. Przechodziłem obok taty, który spokojnie ale stanowczo mówił do swoich małych dzieci: tylko trzymajcie się mocno mamy. Zgubić się w takich warunkach, to coś okropnego. Mnóstwo dzieci siedziało z telefonami w rękach. Grały, bawiły się.To jakaś pociecha, szansa, by choć na chwilę odwrócić ich uwagę od tego co się dzieje. Niedaleko dworca jest Ohmatdyt, czyli znany w całej Ukrainie szpital dziecięcy. Pracuje cały czas, choć był już bombardowany. Na dworcu nie brakowało też ludzi starszych, widziałem kilka osób na wózkach inwalidzkich. Ktoś trzymał psa na smyczy. Mój rodzony brat Mariusz, który jest zakonnikiem – paulistą, posługuje i mieszka we Lwowie. Mówił mi rano, że przy lwowskim dworcu jest mnóstwo psów. Niektórzy nie mogąc ich zabrać dalej, zostawili je z nadzieją, że znajdą nowych właścicieli.

Kiedy wróciliśmy do klasztoru, okazało się, że trzeba znów siadać do samochodu. Nasz kucharka, która na czas wojny zamieszkała w klasztorze, przewróciła się na schodach. Wystraszyliśmy się, że złamała rękę. Zadzwoniliśmy natychmiast po karetkę pogotowia, ale w stanie wojny, do takich przypadków ekipy pogotowia nie jeżdżą. Podano nam adresy dwóch najbliższych szpitali. Było już po 20:00 i zaczęła się godzina policyjna, co oznacza zakaz opuszczania swoich domów. Co robić? Ubrałem się w biały dominikański habit i poszedłem na najbliższe skrzyżowanie strzeżone przez obronę terytorialną. Nasi chłopcy widząc mnie od razu z bronią ustawili się na obronnych pozycjach. Wyciągnąłem więc ręce, żeby wiedzieli, że nie przychodzę w złych zamiarach. Porozmawialiśmy chwilę i zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba brać samochód i jechać do szpitala, bo z takim bólem trudno czekać do rana. Radzili jednak, by nie spieszyć się w drodze i zwalniać przy każdym punkcie kontrolnym. Ulice całkowicie wyludnione więc dość szybko byliśmy na izbie przyjęć pobliskiego szpitala. Okazało się, że nasza pani jednak ręki nie złamała, ale ją zwichnęła lub skręciła. Chirurdzy szybko zrobili co trzeba i mogliśmy wracać. Ta sama droga, te same kontrole i pytania. W szpitalu, pomimo, że wieczorem większość świateł była wyłączona, nadal są pacjenci. Nie tylko wojenni. Personel izby przyjęć powiedział mi: przecież ludzie cały czas chorują na „zwykłe” choroby. Pomyślałem, że w tych warunkach, to jedna z najgorszych rzeczy, która się może komuś przytrafić. A co mają zrobić ludzie w miejscach odciętych od świata przez działania wojenne? Wolę nie myśleć.

W szpitalu chwilę rozmawiałem ze strzegącymi go policjantami. W Kijowie dominikański habit wywołuje raczej zdziwienie i ciekawość, a w czasie wojny nierzadko podejrzliwość. Wystarczy jednak krótkie wyjaśnienie, a ponieważ w prawosławiu istnieją klasztory i mnisi, to także my jesteśmy traktowani raczej z sympatią. Na koniec krótkiej rozmowy panowie poprosili o błogosławieństwo.

Dodzwonienie się dziś do o. Miszy w Fastowie graniczy z cudem. Póki co mi się nie udało, więc więcej o Fastowie będzie w następnym liście. Nic dziwnego, to niedziela i wojna… ale także dzień jego urodzin. Liczę więc na cud.

Wczoraj w nocy dotarła do nas pociągiem pomoc z Chmielnickiego. Bardzo dziękujemy przyjaciołom z Parafii Chrystusa Króla, w której posługują też nasi bracia, i jej proboszczowi o. Mykole, za podzielenie się z nami tym, co sami otrzymali. Prawie tona żywności. Większość o. Oleksandr zawiózł rano do klasztoru kapucynów (po drugiej stronie miasta, na lewym brzegu Dniepru), by jedzenie jak najszybciej mogło trafić do najbardziej potrzebujących. Coś i u nas zostało, więc dziś na śniadanie mieliśmy wyśmienite parówki z Nowego Sącza. Zresztą, większość darów, które trafiły tym transportem, to rzeczy z Polski. Dziękuję tym „sercom” i „rękom” w mojej Ojczyźnie, które kupiły i przekazały „skarby”. Kabanosy trzymamy na czarną godzinę.

Duszpasterstwo Powołań Polskiej Prowincji Dominikanów dodało w ostatnich kilku dniach kilka nowych video z życzeniami dla Ukrainy i dla nas. Bardzo dziękujemy mniszkom dominikańskim z Radoń, Świętej Anny i Gródka, siostrom ze Zgromadzenia Sióstr św. Dominika, braciom z Irlandii i Niemiec.W Jerozolimie bracia modlili się za nas przy Grobie Pańskim. Otulają nas swoją modlitwą i umacniają postem oraz jałmużną nasze siostry i bracia świeccy dominikanie z wielu fraterni w Polsce. Podzielę się też tym, co napisała Zosia: „Jestem w Rodzinie Matki Bożej Bolesnej, którą to w 1990 roku prowincjał wraz z radą przyjęli do Rodziny Dominikańskiej. We wspólnocie są osoby przewlekle chore, niepełnosprawne fizycznie i zdrowe. Od chwili wybuchu wojny na Ukrainie każdego dnia modlimy się za Was i o pokój… Ale dziś szczególnie, otaczamy Siostry Dominikanki i Was Braci Dominikanów (tam na Ukrainie), ofiarowując (oprócz modlitwy) to wszystko co dziś przeżywamy bóle, trudy, cierpienia (niektórzy cierpią bardzo)…w Waszej intencji, włączając w Ofiarę Chrystusa”. Wspaniała solidarność w cierpieniu z tymi, którzy zostali zranieni fizycznie, psychicznie i duchowo. Dziękujemy!

Po południu nad naszym klasztorem w Kijowie głębi się sporo ptaków. Nie wiem, czy to znak nadchodzącej wiosny? Zapytam później o. Piotra, fachowca nie tylko od Nowego Testamentu, ale także od przyrody. Ptaki latają, hałasują i podrywają się do nerwowo, kiedy z oddali docierają wybuchy. Ojciec Tomasz Słowiński, który jest we Lwowie napisał, dziś na swoim profilu w Facebooku słowa Jezusa: „Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli”.

Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę.

Jarosław Krawiec  OP, Kijów, 6 marca 2022, godz. 16:15

Piątek, 4 marca 2022

Drogi Siostry, Drodzy Bracia,

o ile noc upłynęła w Kijowie względnie spokojnie, to praktycznie od samego rana wyją syreny i słychać wybuchy. Raz bliżej raz dalej nas. Pomimo pewnego przyzwyczajenia do tej sytuacji, takie dźwięki nie należą do przyjemnych, zwłaszcza, że wszyscy widzimy, co wojska rosyjskie robią w wielu miastach Ukrainy. O ile my możemy jeszcze w miarę normalnie w tej nienormalnej rzeczywistości funkcjonować, to mnóstwo ludzi siedzi w tym momencie w schronach i piwnicach, zaczyna brakować im jedzenia, robi się zimno. Słyszałem od przyjaciół, że dostawali telefony od ludzi, którzy chcieli się pożegnać, powiedzieć coś ważnego, na wszelki wypadek, gdyby…

W Fastowie sytuacja też robi się niebezpieczna. Bracia są ostrzegani, że mogą tamtędy pójść na Kijów wojska rosyjskie, gdyż na kilku innych odcinkach zostały skutecznie zatrzymane i zniszczone. Oby do tego nie doszło! Na szczęście udało się o. Miszy zorganizować już kilka transportów i ewakuować blisko 200 osób. A może nawet więcej. Część z nich jest już bezpieczna w Polsce. Wciąż jednak sporo ludzi zostało w Fastowie, nie wspominając o naszych ojcach i siostrach dominikankach. Jesteśmy tam potrzebni, zwłaszcza teraz, więc nie wyobrażamy sobie, że można by tak po prostu spakować rzeczy i wyjechać.

Oprócz dachu nad głową staramy się w Kijowie i Fastowie zdobywać jedzenie i dzielić się nim z potrzebującymi. Dziękujemy za pieniądze, które nam dajecie. Jest za co robić zakupy. Przed chwilą wróciłem z piekarni z jednym z naszych chłopaków, którzy schronili się w klasztorze. Znów udało się kupić 250 bochenków świeżutkiego chleba. Jazda z takim towarem to prawdziwa przyjemność. W czasie wojny chleb, taki prosty, zwyczajny, bez żadnych dodatków pachnie cudownie! Trochę zostanie u nas, a większość trafi przez wolontariuszy do potrzebujących mieszkańców Kijowa. Także Dom św. Marcina wypieka codziennie kilkaset bochenków. Potrzeby są ogromne. Wielu osobom na wioskach w pobliżu Fastowa zaczyna brakować jedzenia. W trudnej sytuacji jest szpital psychiatryczny w Gliwasze. To miejscowość w kierunku Kijowa. Mają tam blisko 300 pacjentów. Niestety nie jest łatwo tam teraz dotrzeć, ale chłopaki z Fastowa będą szukać sposobów, by nie zostali bez jedzenia. Zwłaszcza, że kilka transportów z żywnością dotarła do Fastowa, więc jest czym się podzielić. Misza opowiadał, że szuka sposobu jak sprowadzić mamę z dziećmi z inne wioski. Na skutek bombardowań nie poradziła sobie ze stresem, jest bezsilna, nie wie gdzie iść i co zrobić. Trzeba koniecznie do niech dotrzeć.

Udało się dziś rano wyjechać z Charkowa naszemu Nikicie wraz z rodzicami. Nie wiem dokąd ostatecznie dojechali, bo w samochodzie mieli niewiele paliwa. Mam nadzieję, że znaleźli jakąś czynną stację benzynową. Ważne, że opuścili niszczony bezwzględnie Charków. Dalej sobie na pewno poradzą.

Nasz dom w Chmielnickim stał się miejscem schronienia dla grupy osób związanych z dominikanami. Dobrze, że mamy ich gdzie przyjąć, a bracia Jakub i Włodzimierz z pewnością bardzo serdecznie ich ugoszczą.

Wczoraj urodziny obchodził o. Tomasz Samulnik oraz jeden z księży diecezjalnych, który mieszka w naszym kijowskim klasztorze. Udało się nam siąść wieczorem całą wspólnotą i choć trochę poświętować. Tomek żartował, że wyjątkowo hucznie obchodzi swoje 41 urodziny. Na szczęście za oknami były cicho.

Dzisiejszy list będzie trochę krótszy, bo muszę  siadać w samochód i zawieść trochę rzeczy do centrum wolontariatu. Drodzy, ponieważ sytuacja u nas wydaje się robić nieco trudniejsza, postanowiłem pisać do Was trochę rzadziej. Raz na dwa lub trzy dni. Spraw mamy dużo i ciężko jest się ze wszystkim wyrobić. Bądźcie spokojni, moje milczenie nie oznacza od razu, że coś złego się stało. Musimy po prostu mądrze wykorzystywać czas i siły, by służyć tam,  gdzie jesteśmy potrzebni.

Dziś piątek Wielkiego Postu. Wielu z nas wzięła lub weźmie udział w nabożeństwie Drogi Krzyżowej. Proszę o modlitwę za tych, którzy teraz na Ukrainie dotykają krzyża. Realnie. Za tych, którzy jak Maryja opłakują swoje dzieci, rodziców, braci, przyjaciół. Bardzo często niewiele możemy dla nich zrobić, doświadczamy pustki i bezsilności, ale zawsze możemy w modlitwie, razem z nimi stać pod krzyżem, wpatrując się w Tego, który za nas oddał swoje życie. Na Ukrainie rozpocznie się w najbliższą niedzielę Rok Krzyża Świętego. Kiedy biskupi rzymskokatoliccy decydowali o tym, że właśnie w tym okresie będziemy kontemplowali tajemnicę krzyża nikt nie podejrzewał, że to będzie czas wojny. Jakże to była prorocza decyzja.

„Krzyżu Chrystusa bądźże pochwalony. Na wieczne czasy bądźże pozdrowiony. Z Ciebie moc płynie i męstwo. W Tobie jest nasze zwycięstwo”

Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 4 marca 2022, godz. 16:30

Czwartek, 3 marca 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

wczoraj, my bracia w Ukrainie, otrzymaliśmy link do krótkich filmów przygotowanych przez duszpasterstwo powołań Polskiej Prowincji Dominikanów. Można je zobaczyć tu: https://www.youtube.com/c/dominikaniepowolania „Nawet sobie nie wyobrażacie jak żyjecie w sercach każdego z nas, a w moim szczególnie” – mówi do nas po ukraińsku br. Mykyta Janusz, dominikański nowicjusz pochodzący z Ukrainy. Bardzo dziękujemy Wam, naszym braciom i siostrom, nie tylko z Polski, ale także z Rzymu, Bolonii, Australii, USA  i Tajwanu za te ważne słowa umocnienia. Poprosił mnie o. Misza Romaniw, by koniecznie Wam napisać, że wczoraj wieczorem był bardzo mocno podłamany sytuacją. Walki toczyły się o miejscowości znajdujące się niedaleko Fastowa. Między innymi o Makarów i Borodyankę – często tamtędy przejeżdżałem z nim i wolontariuszami z Fastowa w drodze do Warszawy. Prawie zawsze zatrzymywaliśmy się w Borodyance, by na stacji paliw OKKO wypić poranną kawę i zjeść hot-doga. Miasteczko zbombardowane – serce pęka oglądając zdjęcia z miejsc, które znasz. Ale właśnie wtedy, w tym trudnym psychicznym momencie, lekarstwem dla duszy stały się słowa braci. „To mnie podniosło na duchu, przełamało smutek i zniechęcenie” – stwierdził Misza. Ludzie z Makarowa ratowali swoje życie uciekając m.in. do Fastowa.

Ojciec Wojciech Giertych, teolog Domu Papieskiego, mieszkaniec Watykanu, a przede wszystkim nasz wielki przyjaciel, bardzo mocno wspierający rozwój misji Zakonu w Ukrainie od ponad 30 lat, powiedział: „Trzeba myśleć nie o teraźniejszości ale o przyszłości. Szykować nasze miejsca w formowaniu ludzi do wewnętrznej wolności. Nie tylko wolności 'od’ ale wolności 'do’, tak jak uczył o. Pinckaers OP”. Ma rację! Zresztą, tego samego nas uczył o. Wojciech podczas studiów teologicznych w Krakowie. Nie wolno zatrzymać się na „dziś”, ale trzeba patrzeć w przyszłość. To zadanie też stoi teraz przed tymi z Was w Polsce, którzy przyjęliście pod swój dach wojennych uchodźców z Ukrainy. Myślcie już teraz o przyszłości z razem z nimi! Nie czekajcie na koniec wojny.

Dziękujemy naszym siostrom i braciom z wielu krajów świata za Wasze słowa, modlitwy i pomoc. Nie zawsze nadążamy odpowiadać, ale bądźcie pewni, że jesteście w naszych sercach. Jesteście nam i Ukrainie potrzebni. W nocy w Kijowie było kilka wybuchów spowodowanych rakietowym ostrzałem miasta. Jedna z rakiet uderzyła w okolice dworca kolejowego, inna podobno spadła nie tak daleko od naszego klasztoru. Mer Kijowa w swoim raporcie do mieszkańców mówił dziś, że nikt nie zginął. To cud! Jedynie ucierpiała sieć ciepłownicza, która jest teraz odbudowywana przez służby miejskie. To bardzo istotne, bo u nas jest jeszcze dość zimno, a rano w Kijowie znów prószył śnieg i temperatura w południe wynosiła tylko +1 st. cel. Niestety, nie zanosi się w najbliższych dniach, że będzie cieplej. U nas w klasztorze na razie wszystko działa.

Wczoraj po południu poszedłem do szpitala, by zaoferować swoją posługę duszpasterską. Pierwszy ze szpitali znajdujących się w naszej okolicy był zamknięty. Gdzieś go ewakuowali. Drugi, duży szpital wojewódzki, działa i trafiają tam również osoby poranione podczas działań wojennych. Znam to miejsce, bo rok temu właśnie tam udzielono mi pierwszej pomocy,  gdy złamałem nogę. Kiedy w białym habicie zbliżałem się do izby przyjęć, zostałem dostrzeżony przez policjantów. Błyskawicznie wyszli mi naprzeciw z bronią. Pokazałem dokumenty i plecak z „księżowskim wyposażeniem”. Panowie dokładnie wypytali o cel mojego przyjścia. Koniec końców zostawiłem swój numer telefonu i informację, że jestem katolickim księdzem i mogę w każdej chwili przyjść z posługą. Do tej pory nie było sygnału ze szpitala. Wydaje mi się, że w Ukrainie, zwłaszcza w Kijowie, obecność księdza wśród chorych jest mało popularna, choć w niektórych szpitalach są kaplice, oczywiście prawosławne. Obrona miasta rzetelnie wypełnia swoje obowiązki. Są ostrożni i dbają o bezpieczeństwo powierzonych im ludzi i obiektów.

Rano dostałem wiadomość od Nikity, kandydata do naszego Zakonu, który mieszka w Charkowie: „Całą noc, 12 godzin, przesiedzieliśmy na stacji metro. Zostały zakryte zasłony [potężne metalowe wrota chroniące stacje, pozostałość chyba z czasów zimnej wojny – J.K.]. Dopiero o 6 rano dostaliśmy się do domu. Troszkę odpoczęliśmy. Rodzice trudno przeżyli tą noc. Trochę żałuję, że ich zaprowadziłem do podziemi”. Może jednak nie ma co żałować, bo rakiety trafiły m.in. w sąsiedni blok mieszkalny. Miejsce w którym żyje z rodzicami, to typowe osiedle. W pobliżu nie ma żadnego obiektu strategicznego. Takich wojennych zbrodni jest już wiele.

Kolejny dzień przynosi nowe zniszczenia, ale też coraz większe zmęczenie wśród ludzi. Nawet rano jedna ze starszych pań, która mieszka z nami w klasztorze, poczuła się źle. Wystraszyliśmy się, że to udar. Na szczęście mamy wśród nas lekarkę, więc udało się pomóc naszej seniorce. Na przyjazd karetki pogotowia nie ma teraz w takich przypadkach szans. Poradzono nam telefonicznie, że możemy ewentualnie jechać do najbliższej przychodni (polikliniki), ale uznaliśmy, że tam nie wiele nam pomogą. Dobrze, że mamy z nami „anioła stróża” – młodą lekarkę, która wie co zrobić.

Niestety nie wszyscy seniorzy w ogarniętych wojną miastach i wsiach mają tak dobrze. Bardzo trudna jest sytuacja osób starszych, chorych i z ograniczoną możliwością poruszania się. Samo zejście do schronu czy piwnicy, to dla nich często przeszkoda nie do pokonania, podobnie jak zrobienie zakupów, nie mówiąc już o kondycji psychicznej czy zdrowotnej. Dlatego dobrze, że mocno rozwija się wolontariat. W Kijowie sporo ludzi się w niego zaangażowało i coraz sprawniej zaczyna ta pomoc działać. Nasi ojcowie oraz świeckie osoby, które się schroniły do klasztoru również włączyli się w taką posługę. Wczoraj o. Oleksandr wraz z chłopakami kupili w piekarni 200 bochenków chleba, który dziś trafił przez miejskich wolontariuszy do potrzebujących.

Zakończę słowami psalmu 44 z dzisiejszej liturgii godziny czytań. To przesłanie na dziś od Olgi, studentki naszego Instytutu św. Tomasza z Akwinu w Kijowie oraz tercjarki dominikańskiej. Mieszka na obrzeżach w Kijowa. Niestety za daleko, by w obecnych warunkach być w naszej kaplicy na mszy. Wcześniej bywała niemal codziennie.

Bo nie zaufałem mojemu łukowi

ani mój miecz mnie nie ocalił,

Lecz Ty nas wybawiłeś od wrogów

i zawstydziłeś tych, co nas nienawidzą.

Każdego dnia chlubimy się Bogiem

i nieustannie sławimy Twe imię.

Reakcja świata na to co się dzieje, to rzeczywiście gigantyczne „zawstydzenie, tych co  nas nienawidzą”. Ale jeszcze bardziej zawstydzają wojenne sieroty i ci, którzy stracili życie. Niech odpoczywają w pokoju wiecznym.

Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę!

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 3 marca 2022 roku, godz. 16:00

Środa, 2 marca 2022

„Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

kolejny dzień wojny. Siódmy dzień nie stworzenia, ale zniszczenia. Coraz bardziej brutalnego, bezwzględnego i strasznego. Jednocześnie jestem głęboko przekonany, że kiedy Bóg patrzy na dobrych, ofiarnych, oddających siebie ludzi, na bezmiar miłości, to widzi, że to co uczynił było bardzo dobre (por. Rdz 1, 31). Dzisiaj jest środa popielcowa i zaczyna się Wielki Post. Ojciec Piotr, nasz biblista, palił wczoraj małe ognisko na tarasie, więc mamy świeży popiół.

Wczoraj pod wieczór wystraszył nas nieco ostrzał rakietowy wieży telewizyjnej znajdującej się nieopodal. Wspominałem już o nim. To nasza okolica. Widziałem zdjęcie zabitych przechodniów. Szli chodnikiem po którym często i ja spacerowałem. Chyba nawet dokładnie w tym miejscu stałem w czwartek samochodem w kolejce za paliwem. To obrzeża Babiego Jaru, miejsce strasznej kaźni mieszkańców Kijowa, głównie Żydów, mordowanych przez nazistów w 1941 roku. Prezydent Ukrainy mówił, że historia zaczyna się powtarzać…

Nasi kijowscy mieszkańcy klasztoru włączają się w miejski wolontariat. Ojciec Tomasz odwoził i zawoził kilka osób z odległych miejsc miasta. To wymaga odwagi. Przejeżdżanie przez kolejne kontrole, pokazywanie dokumentów, otwieranie bagażnika. Kiedy wczoraj wracał z jedną z pań, jechali właśnie koło Babiego Jaru. Tam, gdzie chwilę wcześniej poleciały rakiety. Dzisiaj po drodze dotankował samochód.

Rano zadzwonił z Fastowa o. Misza Romaniw. Szczęśliwy, bo autokar z pond pięćdziesiątką osób, głównie dzieci i mam, który wczoraj wyjechał od nich, dotarł szczęśliwie do Polski. „Siedzą po polskiej stronie i piją kawę” – mówił. Oby takich wiadomości było jak najwięcej.

Siostra Anastazja dotarła wczoraj bezpiecznie do Fastowa, wioząc z lewego brzegu Kijowa piec do pieczenia chleba. Nikt inny nie chciał pojechać, a jej podróż zabrała 1,5 godziny. To rekord w tych warunkach. W normalnych czasach zresztą też byłby to niemały wyczyn, bo ze względu na korki podróż zajmowała znacznie dłużej. Najwyraźniej nie przejmowała się też fotoradarami na odeskiej trasie. Śmiała się i mówiła, niech mój brat płaci, na którego jest samochód. Dziś rano pojechała z powrotem, wioząc do Kijowa świeżutki chleb.

Kolejny piec dla chleba podarował Fastowowi Luccio, znajomy Włoch. Jego pizzeria w Winnicy teraz nie działa, więc bez wahania powiedział, żeby zabierać sprzęt do nas. Niech służy. Dzięki niemu uda się codziennie wypiekać 300 bochenków dla obrony terytorialnej miasta. Inni przyjaciele z Winnicy dostarczyli dwie tony mąki.

Dziś chciałbym napisać Wam o naszych dwóch biskupach. Wspominałem w poprzednich listach o bp. Vitaliju z Kijowa, który jest w mieście. Drugi z biskupów kijowskich, Aleksander, pojechał do Żytomierza, by być w zachodniej części diecezji, tam gdzie jest wielu katolików. Mądra decyzja. Dziś rozmawialiśmy telefonicznie. Żytomierz był bombardowany i wielu ludzi schroniło się w piwnicach kościołów. Przejmujące zdjęcia zamieścił bp. Aleksander na Facebooku: ludzie modlący się na różańcu w starych, liczących może kilka wieków piwnicach kościoła. Jak w czasach katakumb. Udało się także porozmawiać z biskupem Pawłem z Charkowa. Tam jest bardzo ciężko i niebezpiecznie. Wczoraj widzieliśmy w wiadomościach jak zbombardowano m.in. centralny plac miasta. Niedaleko od niego znajduje się katedra i budynek kurii. Na szczęście fala po wybuchu uszkodziła tylko kilka okien i witraży. Zniszczona została również część dachu budynku kurii, gdzie mieszka biskup. Bp. Paweł właśnie wracał z naszego klasztoru. Ojciec Ireneusz ewakuował już wcześniej stamtąd część parafian i jest z nimi na Zakarpaciu. Kilka osób poprosiło jednak by móc u nas mieszkać, ale właśnie wyjechali, za radą biskupa, który pomógł im zorganizować transport. Wyjechał też dzielny Kyrył. Mądra decyzja w tej sytuacji! Wczoraj w znajdujący się kilkaset metrów od klasztoru budynek szkoły uderzyła rakieta. Biskup zadzwonił, by powiedzieć, że zamknął na klucz nasz dom i pytał czyj to biały kot? Wypuścił go na zewnątrz – miejmy nadzieję, że zwierzak sobie jakoś da radę, bo nie wiadomo kiedy wrócimy do domu. W sytuacji wojny głupio pytać kogoś: wyjeżdżasz czy zostajesz? Ale biskup Paweł sam powiedział w którymś momencie rozmowy, że nigdzie się nie wybiera. Będzie ze swoimi diecezjanami. Głęboko wierzy w zwycięstwo Prawdy i Niepokalanej! To człowiek zaprawiony w bojach. Papież Franciszek mianował biskupem księdza, który wcześniej jeździł na front do Donbasu i był wojskowym kapelanem. Dobrzy, mężni pasterze!

Drodzy, zakończę dziś słowami św. Pawła: „Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska, aby jak grzech zaznaczył swoje królowanie śmiercią, tak łaska przejawiła swe królowanie przez sprawiedliwość wiodącą do życia wiecznego przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego” (Rz 5, 20-21).

Dziś wysyłam list wcześniej, bo za chwilę chcę iść do pobliskiego szpitala. Może się ksiądz przyda. Zobaczymy tylko czy wpuszczą.

Z serdecznymi pozdrowieniami. Módlcie się za nas i za Ukrainę.

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 2 marca, godz. 13:30

 

Dane banku do przelewów:
Account Name: Polska Prowincja Zakonu Kaznodziejskiego O.O. Domikanow
Address: ul. Freta 10, 00-227 Warszawa, Polska
Bank: BNP PARIBAS BANK POLSKA S.A.
Address of bank: 2, Kasprzaka str., Warsaw, Poland
Branch Code: 16000003
Account Numbers (IBAN):
PL 03 1600 1374 1849 2174 0000 0033 (PLN)
PL 73 1600 1374 1849 2174 0000 0034 (USD)
PL 52 1600 1374 1849 2174 0000 0024 (EUR)
SWIFT code (BIC code): PPABPLPK
Z dopiskiem: Wojna na Ukrainie

Zbiórka na organizację pobytu dzieci w naszym ośrodku w Fastowie:
Sekretariat Misyjny OO Dominikanów
ul. Freta 10, 00-227 Warszawa
PL 02 1090 2851 0000 0001 0580 2728
z dopiskiem: dzieci z Mariupola

Wtorek, 1 marca 2022

„Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

1 marca, to w Ukrainie pierwszy dzień wiosny. Jak przeczytałem na jednym z miejscowych portali internetowych, „to dzień, na który ludzie zawsze czekają z wytęsknieniem”. Ukraiński pierwszy dzień wiosny zaczął się w Kijowie od śnieżycy. Rankiem było biało na ulicach. Ale większość z nas nie tyle wyglądała przebiśniegów czy innych oznak budzącej się do życia przyrody, ale przede wszystkim niepokojących sygnałów wojny: kolejnych obstrzałów, syren, wiadomości o tym co się dzieje na ulicach i jak świat reaguje na te wydarzenia.

Wczoraj wieczorem zadzwonił z Fastowa o. Misza Romaniv. Martwiłem się mocno o nich, bo po 20:00 zaczęły się walki w okolicach miasta. Wojsko ukraińskie strąciło rosyjski samolot, który runął gdzieś w pobliżu. Z oddali widać było płonące kolumny wojskowe. Zrobiło się gorąco i niemal natychmiast blisko 80 osób z sąsiedztwa przyszło do nas na nocleg. Niektórzy ze swoimi psami, kotami i innymi zwierzakami. Przy Domu św. Marcina zwierząt nigdy zresztą nie brakowało, od koni i osłów zaczynając, na papugach i inne kolorowych ptaszkach kończąc. Ojciec Paweł ma w klasztorze psa, a o. Jan darzy szczególną sympatią koty. Bracia doskonale więc rozumieją, że ludzie nie chcą zostawić swoich zwierząt samych, tym bardziej, że nie wiadomo co może się stać i kiedy wrócą do domów. Ktoś przyjechał motorem. Na nowiutkiej Hondzie były zaczepione torby do przewozu kotów. Wolontariusze z Polski przywieźli busem trochę jedzenia i potrzebnych rzeczy, w tym kilka worków karmy dla psów. Bardzo to Miszę ucieszyło.

Ktoś inny zatrzymał się eleganckim samochodem, wyjął wielkiego ważącego ponad 10 kg. jesiotra, który pewnie kosztował fortunę i przyniósł go do Domu św. Marcina. Jechał gdzieś dalej do rodziny lub przyjaciół, ale uznał, że u nas jedzenie bardziej się przyda. Teraz wjazdów do Fastowa strzegą żołnierze. Wszyscy obawiają się dalszych eskalacji oraz walk ulicznych. Tym bardziej, że w mieście podobno pojawili się też Czeczeni.

Na szczęście br. Igor Selishev, o którym wczoraj wspominałem, bezpiecznie dotarł pociągiem przez Przemyśl i Lwów do Fastowa. Podróż była spokojna i pociąg przyjechał na stację punktualnie. Igor pochodzi z Doniecka. Właśnie skończył swoją formację zakonną i studia w Krakowie. Teraz dołączył do nas, braci Wikariatu Ukrainy.

Wczoraj napisał do nas fr. Gerard Timoner III, generał Zakonu. Próbował się bezskutecznie do mnie i o. Petra Baloga dodzwonić, ale coś się nie udawało. Bracia i siostry z całego świata są teraz z Ukrainą. To dla wszystkich bardzo ważne. Nie tylko zresztą dominikanie martwią się o nas.

Dobrze, że pandemia nauczyła nas działać on-line. W południe odbyło się na ZOOM się spotkanie księży posługujących w diecezji kijowsko-żytomierskiej z naszymi biskupem Vitalijem. Jest na miejscu w Kijowie. Księża trochę zdenerwowani ale większości humor nie opuszcza. Nawet ojców oblatów z Czernihowa, którzy już są prawie odcięci od świata. Siedzą z parafianami coraz częściej w piwnicach swojego kościoła.

Chciałbym dziś napisać słowo o niezwykłych kobietach, jakimi są siostry zakonne. Przed chwilą opowiadał mi o. Misza, że szukał dziś na wszelkie sposoby możliwości przywiezienia z lewobrzeżnej części Kijowa (tam gdzie bardziej niebezpiecznie i trzeba przejechać most na Dnieprze) pieca do wypieku chleba. Nie było chętnych. Już prawie stracił nadzieję, że się uda, gdy siostra Anastazja ze Słowacji, posługująca przy centrum pomocy Caritas, powiedziała, że siada w busa i przywozi piec. Mam nadzieję, że bezpiecznie dojedzie do Fastowa. Mi na pewno nie starczyłoby odwagi.

Siostry ze Zgromadzenia Sióstr Dominikanek w Żółkwi na zachodzie Ukrainy przez kilka dni karmiły uchodźców wojennych na polsko-ukraińskim przejściu graniczny w Rawie Ruskiej. Pierwsze momenty ewakuacji, to kolejki mające 25 km. długości. Bezkres ludzkich dramatów, łez, niepewności, rozdzielonych rodzin… Dzielne kobiety w białych habitach były przy tych ludziach. Siostra Mateusza mówiła mi, że do dziś po drodze do granicy stoi wiele porzuconych samochodów, walizek, rzeczy osobistych. W Czortkowie dominikanki dzielą swoją piwnicę, którą jest na co dzień szkolną klasą, z sąsiadami. W mieście często są alarmy przeciwlotnicze, choć nie było do tej pory ostrzałów.

Wczoraj wieczorem w liście do mojego prowincjała napisałem: „I jeszcze jedno… tak mnie to nawet osobiście wzruszyło. Warto pomodlić się za Nikitę naszego postulanta, który jest w Charkowie oraz Kyryła, który teraz jest w naszym klasztorze wraz z jedną rodziną parafian. On też myśli o Zakonie, choć pewnie jeszcze musi trochę poczekać. A dziś mi mówił, że może czekałby jako nasz tercjarz. To jakiś przedziwny znak – dwóch najmłodszych „niemowlaków” dominikańskich jest w bombardowanym mieście na wschodzi Ukrainy. Znak, świadectwo… W nocy Charków był mocno bombardowany. Ostrzał zresztą cały czas trwa. Dziś po południu znów rozmawiałem z Kyryłem – niedaleko klasztoru spadła rakieta. On dzielnie się trzyma, a w jego głosie nie wyczułem ani strachu ani zwątpienia. Niezwykłe. Módlmy się za nich.

Przed chwilą obok nas rozległo się kilka mocny wybuchów. Pierwszy raz tak głośnych. Za chwilę pojawiły się w sieci zdjęcia, że to atak rakietowy na wieżę telewizyjną znajdującą się 1,5 km od naszego klasztoru. Nie trafili.

Dostajemy wszyscy bardzo wiele maili i telefonów z ofertą pomocy. Moje serce rośnie i jestem autentycznie wzruszony Waszą gotowością udzielania wsparcia. Nie jesteśmy jednak w stanie, zwłaszcza z Kijowa lub Fastowa, koordynować pomocy rzeczowej albo zajmować się pośrednictwem w przyjmowaniu uchodźców w Polsce czy przewożenia rzeczy. Proszę, działajcie na miejscu, tam gdzie mieszkacie. Jeśli będziemy czegoś potrzebowali i widzieli, że to możliwe do wykonania, to damy znać, odezwiemy się do Was. Kontaktujcie się też z naszymi dominikańskimi klasztorami w Polsce – wiem, że moi bracia i siostry stanęli na wysokości zadania. Możecie też pisać do Marzeny z grupy Charytatywni-Freta z Warszawy ([email protected]) ona koordynuje pomoc dla nas. Będzie wiedziała co zrobić i wraz z innym ludźmi zadba, by dary mogły trafić w końcu do nas. Zawsze możecie wesprzeć nas też finansowo. Gromadzimy środki z których i teraz i w przyszłości będziemy korzystali. Na pewno będą bardzo potrzebne. Podaję na końcu dane bankowe.

My „na linii frontu” nie dajemy rady z tym oceanem dobrych inicjatyw z całego świata, a chcemy i musimy nasze siły koncentrować na posłudze wobec tych, co są teraz przy nas.

Bardzo serdecznie Was pozdrawiam,

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 1 marca 2022 r., godz. 18:00

 

Poniedziałek, 28. lutego 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

trochę ze zmęczenia, a trochę w nadziei przespania nocy bez chrapania „towarzyszy niedoli” zdecydowałem się spać w swojej celi i łóżku. To był dobry wybór. Zasnąłem i tak późno, a o 5:30 obudziły mnie odgłosy strzelaniny, która trwała kilka minut. Były dość głośne, więc pewnie coś się działo niedaleko naszego klasztoru. Udało się jednak dalej zasnąć, a nawet zaspać na jutrznię, czyli poranną modlitwę z braćmi. Sen, to teraz „towar deficytowy” dla bardzo wielu, jeśli nie wszystkich ludzi na Ukrainie. Chyba mało kto jest w stanie przespać całą noc. Bracia, którzy mnie znają, wiedzą, że lubię się zdrzemnąć w dzień i normalnie pospać w nocy. Teraz to nawet w nocy trudno porządnie zmrużyć oczy. Jeden z braci mocno zaangażowany w pomoc ludziom, mówił, że musi się zmuszać, by coś zjeść. Póki co patrzę na to z nadzieją zrzucenia kilku kilogramów. Putin zafundował nam wszystkim tu żyjącym wojenną „dietę cud”.

Od 8:00 rano można było wreszcie wyjść na ulice Kijowa po trwającej 38 godzin godzinie policyjnej. Ruszyliśmy więc w poszukiwaniu otwartych sklepów, by uzupełnić zapasy żywności. Piękny słoneczny poranek i życie na ulicach podnosiły na duchu! Udało mi się dostać do marketu znajdującego się przy pobliskiej stacji metra. Tłumy ludzi w środku. O dziwo, zdobyłem kilka bochenków świeżutkiego chleba. Nie jest z tym łatwo. W kolejce do kasy trzeba było wystać prawie godzinę. Nawet jakiś bezdomny, którego przepuściłem (oczywiście za zgodą innych ludzi), bo był mocno zdezorientowany sytuacją, mówił, że to jak w „Sovieckim Sojuzie”. Dziękuję, że wspieracie nas finansowo, bo nie musimy się w tej chwili martwić przynajmniej tym, za co zrobić zakupy dla nas i ludzi, którzy schronili się pod klasztornym dachem. Zresztą i ten bezdomny też dziś załapał się na Wasze „dobre serca”. Oczywiście w sklepie pojawiają się żołnierze z bronią albo pilnujący Kijowa ochotnicy – nie po to by straszyć, ale by zrobić jakieś zakupy. Sklepów pilnuje również wojsko, bo to potencjalne miejsca, gdzie mogłoby dojść do sabotażu.

Wraz z kilkoma osobami, które się u nas schroniły, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do centrum miasta. Ja do katedry, by wreszcie odebrać zestaw lekarstw rozdawanych księżom przez kurię biskupią, a panie, by zabrać ze swoich mieszkań trochę potrzebnych rzeczy osobistych. Dziś na porannej mszy w kijowskiej katedrze św. Aleksandra nie było nikogo. Wczoraj podobnie, bo nie wolno było wychodzić z domów. W południe, kiedy zaszedłem do katedry, byli tam tylko bezdomni – widać, że sporo ich na ulicach stolicy. W przeciwieństwie do nas nie mają się najwyraźniej gdzie podziać.

Przejeżdżając koło Sofijskiego Soboru i ochranianej mocno głównej siedziby ukraińskiej służby bezpieczeństwa zastanawiałem się czy samochód z polskimi numerami rejestracyjnymi nie wywoła podejrzeń. Ubrany w biały habit, przygotowałem już wszystkie dokumenty, a w głowie tłumaczenie kim jestem i co tutaj robię. Ale na checkpoincie, bardzo mocno uzbrojeni ukraińscy żołnierze nie chcieli nawet żebym się zatrzymał, w przeciwieństwie do samochodów, które jechały przede mną. Najwyraźniej jako Polacy nie jesteśmy traktowani jako zagrożenie.

Wczoraj, tuż po wysłaniu listu do Was, spotkałem Irę i Ninę, które schroniły się w naszym klasztorze. Dziewczyny właśnie wróciły ze stacji metra. Wyobraźcie sobie, że poszły tam z dwoma pełnymi i ciężkimi torbami książek!!! Trochę z duszą na ramieniu, bo przecież nie wolno było wychodzić. Uznały jednak, że ludziom spędzającym godziny w podziemiach stacji metra Lukianivska potrzeba nie tylko chleba, ale i dobrego słowa. Mówiły, że książki natychmiast się rozeszły. Opowiadały też, że na stacji, na obydwu torach ustawiono wagony z otwartymi drzwiami, by ludzie mogli siedzieć i leżeć nie tylko na peronie, ale również wewnątrz pociągów. Ira i Nina są od lat związane z prowadzonym przez dominikanów w Kijowie Instytutem św. Tomasza. Widać, że formacja dominikańska i miłość do słowa nie poszły w las, skoro zaryzykowały zostawienie bezpiecznego klasztoru, by zanieść ludziom książki.

Ojciec Jakub Nesterowicz odprawiał wczoraj wieczorną mszę świętą w Parafii Chrystusa Króla w Chmielnickim, na terenie której znajduje się nasz dom. Przed samym końcem zaczęły wyć syreny, a ludzie poderwali się z miejsc. Proboszcz szybko skończył czytać ogłoszenia parafialne, Jakub udzielił błogosławieństwa i wszyscy szybko zeszli do piwnic. Na pewno słowa rozesłania: „Idźcie w POKOJU Chrystusa”, brzmią w wyjątkowy sposób w takich momentach.

Rozmawiałem dziś z Nikitą, kandydatem do Zakonu z Charkowa. Wiemy, że jest on mocno atakowany przez wroga. Nikita został ze swoimi rodzicami, którzy nie chcą na razie opuszczać miasta. Mieszkają blisko stacji metra, więc często tam chodzą szukając ukrycia kiedy są alarmy. Mówił, że większość sąsiadów w jego bloku jest na miejscu. Nie wyjechali. W Kijowie jest chyba inaczej.

W tej chwili w drodze do Ukrainy jest br. Igor Selishchev, który pochodzi z Ukrainy i jest diakonem. Właśnie skończył formację w Krakowie i widząc co się dzieje, bardzo prosił prowincjała, by mógł już jechać do Ojczyzny i służyć potrzebującym na miejscu. Serce mu pękało siedząc w spokojnym Krakowie. Mam nadzieję, że bezpiecznie dotrze do celu.

W Fastowie trochę nerwowo. Wszyscy obawiają się walk w okolicach miasta. Jest ryzyko, że od strony Byszewa mogą jechać rosyjskie czołgi. W Domu św. Marcina ludzie masowo lepią pierogi, pieką chleb, przygotowują jedzenie dla potrzebujących i obrońców miasta.

Wczoraj w nocy na swoim profilu w Facebooku podzieliłem się informacją, że w wyniku nalotu wojsk rosyjskich na lotnisko zakładów Antonow w Hostomelu pod Kijowem spłonął jeden z największych i najpotężniejszych na świecie samolotów AN-225 „Mrija”. Jego nazwa oznacza „marzenie”. Faktycznie, przylot „Mriji” na jakiekolwiek lotnisko był wielkim wydarzeniem i marzeniem pasjonatów lotnictwa. Może pamiętacie, że to właśnie ta „Mrija” dostarczyła maseczki i inny sprzęt medyczny do Polski na początku pandemii. Sam widziałem ją z bliska jeden raz na targach lotniczych Berlinie. Okazje się, że nawet wielką „Mriję”, to wielkie „Marzenie” i dumę ukraińskiej awiacji może ktoś zniszczyć. Smutna prawda naszego życia! Ta wojna pogrzebała już nie jedną mriję i nie jedno marzenie setek tysięcy Ukraińców. Wierzę jednak w to, i tak też patrzę na mój Zakon i na to, co jako dominikanie robimy w Ukrainie, że nowa rzeczywistość przyniesie jeszcze większe i piękniejsze mrije. Drodzy, pamiętajcie, że kiedy ktoś albo coś odważy się bezczelnie zniszczyć wasze „mrije”, wasze marzenia, nie oznacza to wcale, że przyszedł koniec. Ukraińcy nas wszystkich dziś tego uczą, marząc o swojej wolnej, spokojnej i mogącej się rozwijać Ojczyźnie. Oni walczą o te marzenia, gotowi wiele zapłacić. Widzę to w oczach „naszych chłopców i dziewcząt” broniących Kijowa.

Serdecznie Was pozdrawiam prosząc o modlitwę!

Jarosław Krawiec OP, Kijów, 28 lutego 2022, godz. 17:00

 

27 lutego 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

dziś nigdzie nie wychodziłem, bo wychodzić na ulice Kijowa od wczoraj od godz. 17:00 aż do poniedziałku do godz. 8:00 nie wolno. Jedynie o poranku oglądałem przez kraty bramy wyludnioną ulicę Derevlianską i skrzyżowanie, które jest niedaleko nas. Przejechało kilka pustych autobusów, ze dwie karetki pogotowia. Serce zabolało widząc rodziców trzymających mocno za ręce dwójkę swoich małych dzieci, ciągnących niewielkie walizki. Domyślam się, że po nocy w schronie lub piwnicy wracali do swojego mieszkania. Od wczoraj w Kijowie jest ogłoszony alarm lotniczy – zachęca się ludzi do siedzenia w bezpiecznych miejscach. Wielu chroni się na stacjach metra – kto był w Kijowie, wie, że są one bardzo głębokie, również ta znajdująca się niedaleko naszego klasztoru. Na peronach podobno ustawiono ekrany i puszczane są kreskówki, by pomóc dzieciom przeczekać ten trudny czas. Niestety na większości stacjach nie ma toalet, jest tylko podłoga na peronach i w przejściach.

Naprzeciw naszego klasztoru i moich okien jest blok mieszkalny. Wczoraj po godz. 22:00 nie świeciło się żadne światło w oknach – zwykle świecą się niemal wszystkie. Gdzieniegdzie tylko dało się dostrzec jakieś oznaki, że w środku ktoś jednak jest. I głosy ludzi zza płotu, którzy stali zapewne przy wejściu do piwnicy. Sporo ludzi opuściło Kijów, a ci co zostali, stosują się do zaleceń władz, by w nocy być w zaciemnieniu.

Noc minęła u nas spokojnie. W okolicy było względnie cicho. Znów część z nas spała w piwnicach, część u siebie w pokojach. Za to cały czas w ciągu dnia słychać wystrzały. Raz bliżej, raz dalej nas. Przerwałem właśnie pisanie i wyszedłem na podwórko, bo zrobiło się „głośniej”, ale pan z firmy ochroniarskiej siedzący na furcie (portierni), poszedł do mnie i radził nie wychodzić przypadkiem na ulicę, bo nie daleko nas są walki. Podobno ulicę dalej obrona terytorialna ma swoją „bazę” i dopiero co rannych zostało kilku naszych „chłopców”… tak tu się mówi również o dorosłych mężczyznach. I nie jest to żadne pejoratywne określenie, a w obecnej sytuacji tym bardziej to wypowiadane przez młodszych i starszych: „nasi chłopcy” niesie wielki szacunek za ich odwagę i dumę. Faktycznie, strzały wydają się dochodzić z niedaleka.

W Fastowie nie było również spokojnie. W nocy słychać było walki o lotnisko w Wasylkowie oddalone o 40 km., a wiatr niósł smród paliwa z płonącej nafto-bazy. Prawie wszyscy zeszli do schronu, którym jest kaplica pod kościołem. W Fastowie dzielnie trwają nie tylko nasi ojcowie i świeccy wolontariusze Domu św. Marcina ale również siostry dominikanki misjonarki „z Zielonki”. Ich klasztor znajduje się tuż obok kościoła. Siostry posługują w parafii, katechizują, pracują z dziećmi w Centrum św. Marcina. A dziś robią wszystko co trzeba, czyli służą swoim życiem innym z odwagą i miłością.

Przed chwilą zadzwonił mój znajomy parafianin z Czortkowa. Mieszka w Oryszkowcach, we wsi należącej do naszej parafii. Mówił, że w nocy był też alarm, latały nad nimi ukraińskie samoloty, a we wsi złapano dwóch podejrzanych ludzi z okolic Ługańska z jakimiś racami w plecakach. Razem z rodziną dużo się modlą, a dzieci same zachęcają do modlitwy rodziców. Najwidoczniej rozumieją sercem co ważne! Marek na koniec naszej rozmowy stwierdził: „Z nami Bóg, bo za nami prawda”. Prościej i prawdziwiej trudno to powiedzieć.

Problem dywersantów rosyjskich rozsianych nie tylko w Kijowie czy Fastowie ale też w innych miejscach Ukrainy jest poważny.

Chciałbym dziś napisać Wam, że dla mnie ta ostatnia niedziela lutego i pierwsza niedziela wojny, jest dniem wdzięczności. Radosną wiadomością podzielił się z nami o. Misza Romaniw. Wspominałem wczoraj, że najmłodszy mieszkaniec Domu św. Marcina to teraz Dawid, który ma dzisiaj „osiemnastkę”. Osiemnaście dni temu przyszedł na świat w obwodzie donieckim. Myślę o nim jak o Dawidzie od św. Marcina. Ten biblijny pokonał Goliata kamieniem z procy. Ukraina jest dziś takim Dawidem stojącym dzielnie, z odwagą i nadzieją naprzeciw Goliata. Wraz z mamą Dawid uciekał przed wojną do Fastowa, a dziś podczas mszy świętej został ochrzczony. Deo gratias!

Drugim powodem do wdzięczności jest ogrom dobra jaki widzę w wiadomościach, mailach, telefonach, smsach od naszych braci i sióstr dominikanek, tercjarzy i ludzi z całego świata. Jestem przekonany, że ono miażdży potęgę wroga i księcia ciemności, tak jak słońce, którego dziś nie brakuje nad Kijowem.

Przeglądając zdjęcia w telefonie znalazłem fotografie z wystawy amerykańskiego dokumentalisty Juliena Bryana, znanego w Polsce z przejmujących zdjęć Warszawy w pierwszych dniach wojny we wrześniu 1939. Kilka miesięcy temu jego fotografie Ukrainy z lat 1930-1958 były pokazywane w centrum Kijowa oraz w Fastowie. Wystawę otwierał cytat: „Dokądkolwiek bym nie pojechał , bardzo szybko odkrywałem, że kiedy łamiesz chleb z ludźmi, rozdzielasz ich problemy i radości, językowe, polityczne i religijne bariery szybko znikają. Kochałem ich, a oni kochali mnie. Tylko to miało znaczenie” – to słowa Juliena Bryana zapisane w 1951.

Kochani Przyjaciele w Polsce i na świecie, dzięki Wam, którzy pomagacie obolałej Ukrainie z ogromnym poświęceniem, pokazuję z dumą polski paszport na ulicach walczącego Kijowa! Dziś wielu z Was łamie chleb z uchodźcami z Ukrainy w swoich polskich domach, parafiach, ośrodkach. Dziś dla wielu z Was zniknęły podziały językowe, polityczne i religijne. Dziś wielu z Was miłością leczy rany zadane przez szaleństwo tyranów. Dziękuję, że jesteście! Dziękuję wszystkim moim braciom i siostrom noszącym białe habity, świeckim dominikanom, mojej rodzinie, przyjaciołom i znajomym oraz niezliczonej liczbie ludzi wielkiego serca, który spieszą z pomocą i modlitwą.

Z serdecznymi pozdrowieniami z walczącego Kijowa!

Jarosław Krawiec OP

Kijów, 27 lutego 2022 r., godz. 15:30

 

Sobota, 26 lutego 2022 r.

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

niedawno wróciłem z zakupów – udało się znaleźć w okolicy otwarty market, bo generalnie w Kijowie prawie wszystko jest zamknięte, więc siadam by opisać co dzieje się u nas.

Zapowiadała się trudna i niebezpieczna noc w stolicy Ukrainy. Na szczęście ostrzeżenia o możliwych masowych bombardowaniach się nie potwierdziły, choć w różnych rejonach miasta toczyły się walki, zarówno przy użyciu ciężkiego sprzętu, jak i uliczne strzelaniny. Sporo też walk rozegrało się w okolicach Kijowa, m.in. w rejonie Wasylkowa, czyli w kierunku fastowskim. Kiedy skończyliśmy jutrznię pojawiły się informacje, że miasto jest „czyste” i udało się przepędzić wroga. Słychać również teraz, gdy siedzę przy komputerze, od czasu do czasu z oddali jakieś wybuchy.

Dzisiejszy poranek  i dzień jest słoneczny zachęcając do wyjścia z domu, choć spacery nie są zbyt wskazane ze względu na możliwość wpadnięcia pod ostrzał. Jeśli coś jednak jest ważnego do załatwienia na zewnątrz, to trzeba działać. Bracia Oleksandr i Tomasz pojechali rano oddać krew. Jeśli nam się uda dotrzeć do centrum i katedry, to odbierzemy zestawy medyczne, które rozdaje księżom kuria biskupia. Niestety, choć mamy lekarkę wśród osób, który zamieszkały u nas, to nie mamy zbyt wielu środków medycznych na wypadek, gdyby były potrzebne.

Ludzi jest trochę na ulicach Kijowa. Sporo też z bronią – sprawdzają dokumenty, zwłaszcza mężczyznom, i samochody. W drodze do sklepu mijałem jeden z takich checkpointów. Wśród broniących Kijowa są też kobiety – na tym punkcie kontrolnym była jedna piękna młoda Ukrainka z karabinem na ramieniu. Ale mnie akurat sprawdzał starszy, brodaty pan. Polski paszport nie wzbudza jednak żadnych podejrzeń a w obecnej sytuacji, raczej sympatię. Metro zostało zamienione na schrony i kursuje tylko przez krótki czas w ciągu dnia. Póki co jest łączność (telefony i internet), woda, światło, gaz.

Część z nas, w tym ja, spędziliśmy noc w piwnicy. Nasz klasztor ma dwie piwnice, które są równocześnie pomieszczeniami duszpasterskimi, więc standard jest niezły. W tym momencie jedna z piwnic jest dla kobiet, które się u nas zatrzymały, a druga dla nas i innych mężczyzn. Kilkanaście osób z nami związanych poprosiło bowiem o możliwość czasowego zatrzymania się u nas, bo mieszkają w niebezpiecznych rejonach miasta, albo samemu, albo w byle jakich budynkach, bez dostępu do piwnic czy schronów. Nasza „wojenna wspólnota” radykalnie się więc powiększyła.

W Fastowie w nocy odbywały się uliczne strzelaniny. Ukraińskie miejscowe służby rozprawiały się z rosyjskimi dywersantami, także w pobliży naszego klasztoru. Dlatego część osób schowała się w kaplicy pod kościołem. Ojciec Misza ma kontakt z miejscowymi władzami, które w miarę możliwości starają się zapewniać bezpieczeństwo w naszej okolicy, wiedząc przecież, że Dom św. Marcina jest teraz tymczasowym domem wielu ludzi, w tym dzieci, które schroniły się przed niebezpieczeństwem.

Grupa 30 dzieci z Mariupola wyjechała wczoraj do Polski, gdzie przyjmie ich jedna z parafii, ale przyjechała kolejna „trzydziestka”  z obwodu donieckiego. Najmłodszy z nich, Dawid ma tylko 16 dni i pochodzi ze wsi Zaitsevo (Zhovanka) z okolic Bachmutu w obwodzie donieckim. Schronienie w Fastowie znaleźli także ludzie uciekający z Kijowa, w tym jakiś zagraniczny lekarz oraz instruktor pierwszej pomocy z Czerwonego Krzyża, więc szkolą przy okazji ludzi w Centrum św. Marcina. Bracia i siostry trzymają się dobrze. Jeśli warunki na to pozwolą i będzie można bezpiecznie dojechać samochodem do Fastowa, to będę chciał się tam wybrać w najbliższym czasie, by odwiedzić braci, zawożąc przy okazji pomoc, która utknęła u nas w Kijowie przed kilkoma dniami. Trudno powiedzieć czy i kiedy będzie to możliwe i bezpieczne.

Ojciec Ireneusz z grupą parafian wyjechał przedwczoraj z Charkowa do Jazłowca (niedaleko Czortkowa, zachodnia Ukraina). Dotarli bezpiecznie i mówił mi, że planują jechać na Zakarpacie. Rozmawiałem przed chwilą z naszym bratem bp. Mikołajem. Bardzo serdecznie wszystkich Was pozdrawia! Dużo się modli o pokój – wczoraj pół nocy czuwali w katedrze, ale też organizuje miejsce dla przyjęcia uciekających przed wojną ludzi. Chce napisać list do swoich diecezjan, prosząc o życzliwość w przyjmowaniu uchodźców wojennych w swoich domach. Na Zakarpaciu nie było do tej pory żadnych działań wojennych.

We Lwowie w miarę spokojnie, choć też w nocy wyły syreny ostrzegające przed możliwym atakiem. Wieczorami na ulicach pustawo – co jak na Lwów jest czymś całkowicie nienormalnym. W Czortkowie również spokój. Rozmawiałem z o. Julianem Różyckim, który właśnie szedł do kościoła odprawić południową mszę świętą i mówił, że również znacznie mniej ludzi na ulicach, część sklepów zamkniętych. W Chmielnickim spokój. Udało się, choć droga zajęła trochę czasu, wrócić do Chmielnickiego o. Włodzimierzowi, który jeszcze przed wybuchem wojny pojechał do Polski. Ojciec Jakub Nesterowicz mówi, że sporo ludzi zgłasza się do wojska, by bronić Ojczyzny, w tym młodzież z naszego duszpasterstwa.

Bardzo Wam dziękujemy za modlitwę oraz wszelkie słowa wsparcia i solidarności. Staramy się odpowiadać, ale nie zawsze uda się nadążyć przy tej ilości maili, powiadomień i telefonów. Dziękujemy, że jesteście z nami i pomagacie Ukrainie na różne sposoby. Także materialnie. Na saldach naszych rachunków bankowych odbija się Wasza wrażliwość, współczucie i hojność. Środki już się przydają: choćby jest za co robić zakupy dla tych wszystkich, co są z nami, bo wciąż działa możliwość płacenia kartą bankową. To prozaiczna sprawa, ale w tym momencie  dla nas ważna, a Wy tworzycie dobro dla ludzi, którzy znaleźli się na wojnie. Pomagajcie też jak możecie Ukraińcom, którzy schronili się w Polsce. Mężczyzn w wieku poborowym Ukraina już nie wypuszcza za granicę, więc same kobiety, zwłaszcza z dziećmi potrzebują Waszego wsparcia.

Serdecznie Was wszystkich pozdrawiamy i polecamy się opiece Opiekunki naszego Zakonu, św. Jacka oraz św. Michała Archanioła, który jest patronem naszego dominikańskiego wikariatu Ukrainy.

Jarosław Krawiec OP

Kijów, 26 lutego 2022 r., godz. 12:00

 

Czwartek, 24 lutego 2022 r.

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

jeszcze wczoraj pisząc do Was wspominałem o „normalności”, która nad ranem się skończyła. Przed godz. 5:00 obudził mnie telefon z Fastowa od Miszy Romaniwa i jego pytanie: jak w Kijowie? W Fastowie słychać było wybuchy, gdy wojska rosyjskie bombardowały bazę wojsk lotniczych znajdującą się w Wasylkowie (między Fastowem i Kijowem). U nas była zupełna cisza i spokój. Rano pojechałem odprawić mszę świętą do karmelu. Podróż, która zwykle zajmuje 25 min. trwała prawie godzinę i to tylko dlatego, że google prowadził mnie bocznymi drogami. Siostry mają klasztor na obrzeżach miasta. Eucharystia w takich okolicznościach przynosi rzeczywiście pokój. Siostry, których w tym momencie jest pięć, mówiły, że zdecydowały się zostać w Kijowie i modlić. Mam nadzieję, że w kolejnych dniach uda nam się do nich dojechać by odprawić Mszę.

Rano oprócz korków przy każdym bankomacie były długie kolejki, podobnie przed stacjami benzynowymi oraz niektórymi sklepami. Wczoraj w nocy przyleciał z Krakowa do Kijowa Pan Paweł Bębenek, muzyk i kompozytor, który miał poprowadzić w weekend warsztaty liturgiczne. Oczywiście nie będzie ich, a my po długich poszukiwaniach znaleźliśmy ostatnie bilety na pociągi, by Pan Paweł mógł z przesiadkami wrócić do Polski i rodziny. Opatrzność czuwa, bo w drodze do Fastowa, skąd Paweł miał mieć pociąg, zajechaliśmy do ambasady, zabrać rzeczy dla dzieciaków z Domu św. Marcina. Okazało się, że jakaś grupa Polaków właśnie formuje kolumnę samochodów i ruszają w stronę Polski. Ambasador pomóc znaleźć jedno miejsce w którymś z samochodów i Pan Bębenek jest już w drodze (z pewnością dłuuugiej) do Polski, oby tylko dotarł bezpiecznie. Z ulic w centrum miasta zniknęły korki. Złowroga pustka…

Szykujemy piwnicę w naszym kijowskim klasztorze. Może być potrzebna, widząc co się dzieje wokół. Tomek Samulnik pojechał właśnie ustawić się w długiej kolejce, by dotankować samochód. Właśnie dzwonił, że sprzedają tylko po 20 litów ale da się je na szczęście kupić.

Przed południem rozmawiałem ponownie z o. Ireneuszem Pogorelcewem, który jest w Charkowie. Mówi, że bombardowań nie słychać i nie widać, ale niektórzy z parafian zjawili się w klasztorze z prośbą, by mogli się u nas zatrzymać. Irik stwierdził zdecydowanie (a jest teraz sam w klasztorze), że zostaje z nimi. Wokół Charkowa toczą się walki.

W Chmielnickim nad ranem słychać było samoloty. Jakub Nesterowicz mówił, że Rosjanie zbombardowali lotnisko wojskowe w okolicach miasta. Ojciec Igor Gnius opowiadał, że we Lwowie oprócz porannego wycia syren i komunikatów policji był spokój.O poranku, w katedrze lwowskiej, gdzie Igor szedł spowiadać było więcej niż zwykle ludzi. W Czortkowie spokój.

Misza Romaniw organizuje żywność i co się da dla wszystkich ludzi, którzy są w Fastowie. Bardzo przy tej okazji dziękuję Wam za tak życzliwy odzew na mój wczorajszy list i przekazane wsparcie na utrzymanie dzieciaków z Mariupola. Te środki się bardzo przydadzą. Przed chwilą Misza mówił mi, że organizowana jest jeszcze trzecia grupa dzieci z tamtych stron, ale mają problem z wyjechaniem. Być może też dojedzie do Fastowa kilkunastoosobowa grupa z domu dziecka na Donbasie, która kontaktowała się w ostatnich dniach. W Fastowie nie ma jednostek wojskowych, więc miejmy nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy atakować tego miasta.

Módlcie się za nas. Póki co telefony i internet działają, ale nie wiadomo co może być dalej. Będę się starał w miarę możliwości przekazywać Wam codzienne informacje. Przepraszam, że nie nadążam z odpisywaniem na wszystkie prywatne powiadomienia.

Z pozdrowieniami,

Jarosław Krawiec OP

Środa, 23 lutego 2022

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

wszyscy z pewnością jesteśmy poruszeni i bardzo zaniepokojeni ostatnimi wydarzeniami w Ukrainie. My, bracia dominikanie z wikariatu Ukrainy, dostajemy wiele wyrazów solidarności, współczucia, serdecznych i pełnych troski pytań o naszą sytuację i deklaracje gotowości niesienia pomocy. Bardzo za nie dziękujemy. To właśnie te rozmowy, maile czy sms-y zachęciły mnie do napisania kilku słów do Was.
Jak chyba każdy, z niepokojem śledzimy serwisy informacyjne. W Ukrainie media starają się nie siać paniki, pokazując agresję Rosji (militarną, dezinformację, różne akcje sabotażowe, cyberataki), ale też spokojną reakcję władz Ukrainy, wskazując m.in., że armia ukraińska nie jest tak słaba, jak było to w 2014 roku, kiedy faktycznie zaczęła się wojna rosyjsko-ukraińska na Donbasie. Widać też wyraźnie, że w Ukrainie jest wielka gotowość do obrony własnego kraju.

W miejscach, gdzie mamy nasze klasztoru życie toczy się normalnie, choć im bardziej na wschód Ukrainy, tym niepewności jest więcej. Myślę tu zwłaszcza o Charkowie, Kijowie i Fastowie. Wskazywane niedawno w mediach kolejne daty możliwego militarnego wtargnięcia wojsk rosyjskich, ewakuacje kolejnych placówek dyplomatycznych z Kijowa, a nawet z Ukrainy (dodajmy, że zarówno polski ambasador, jak i nuncjusz apostolski nigdzie się na szczęście nie wybierali!) niosły nerwowość i niepewność, której nie znaliśmy wcześniej. Oderwanie się od czytania kolejnych newsów z komputera czy smartfona i wyjście na ulice, gdzie toczyło się normalne życie lub zajście do sklepu, by zobaczyć pełne półki z pewnością nieco uspokajało.

Staramy się prowadzić nasze duszpasterstwo normalnie, bo tej normalności w nienormalnych czasach bardzo potrzeba. W Kijowie czekamy na kilkudziesięciu uczestników weekendowych warsztatów śpiewu liturgicznego, które już za kilka dni w murach naszego Instytutu św. Tomasza poprowadzi p. Paweł Bębenek. Mamy nadzieję, że nic nie przeszkodzi te plany zrealizować, a uczestnicy dotrą bezpiecznie z różnych części Ukrainy, w tym z Krymu.

Ponieważ wielu z nas nie może przejść obojętnie wobec ludzkiej biedy i pytacie w jaki sposób możecie nam pomóc, stąd chciałbym razem z o. Miszą Romaniwem zaproponować Wam dołączenie się do konkretnej pomocy jaką od kilku dni udzielamy w Domu św. Marcina de Porres w Fastowie. Kiedy zaczęły się poważne akty militarnej agresji ze strony Rosji i pojawiło niebezpieczeństwo wojny o. Misza napisał list do różnych osób i instytucji działających na terenie tzw. szarej strefy, czyli przy granicy z separatystycznymi republikami Donbasu i zadeklarował im, że jeśli będzie się źle działo, to postara się wraz z ekipą Domu św. Marcina znaleźć im bezpieczny dach nad głową. Za kilka dni przyszła prośba o pomoc od Państwa Oksany i Wołodymyra Zawadzkich, świeckiego małżeństwa wolontariuszy prowadzących w ramach Chrześcijańskiej Służby Ratunku ośrodek pomocy dla dzieci i młodzieży „Arka” w Pionierskim koło Mariupola. Ośrodek ten znajduje się kilka kilometrów od granicy i został ostrzelany 19 lutego, a obecnie 5 km. od Pionierskiego po stronie separatystów stoją czołgi i systemy rakietowe.
Do Fastowa ma właśnie dotrzeć z Mariupola druga grupa dzieci i młodzieży z „Arki”. To oznacza, że przyjmiemy pod nasz dach w Fastowie łącznie 30 osób w wieku od 3 do 18 lat wraz z opiekunami. Jesteśmy gotowi przyjąć kolejne 20 osób, które zapewne niebawem się pojawią, a w razie naprawdę dramatycznej sytuacji nawet podwoić tę liczbę. Wszystkim zapewniamy oprócz dachu nad głową codzienne wyżywienie. Młodsze dzieci dołączą do prowadzonej w Centrum św. Marcina szkoły podstawowej, a starsze zostaną przyjęte do szkół w mieście. Oprócz tego dajemy to, co możemy zaoferować w Domu św. Marcina, a więc pomoc psychologiczną, zajęcia terapeutyczne, masaż, hydroterapię, różne zajęcia warsztatowe. Nie wiemy jak długo dzieci i młodzież z Pionierskiego pozostaną w Fastowie.

Zapraszamy i zachęcamy do wsparcia materialnego ich pobytu w Domu św. Marcina. Sporym wydatkiem jest już samo dostosowanie naszych pomieszczeń do przyjęcia tej ilości gości a także zapewnienie im całodziennego wyżywienia, zapłacenie rachunków za gaz, światło, wodę, leki czy ubrania. Niebawem zaczyna się Wielki Post. Może zatem formą jałmużny dla nas osobiście, naszych znajomych czy przyjaciół (lub dla naszych wspólnot) mogłoby być udzielenie wsparcia dla tych ofiar wojny? Byłaby to nasza wspólna dominikańska odpowiedź na trudną sytuację konkretnych ludzi.

Wsparcie materialne można przesyłać na konto obsługujące Dom św. Marcina:
Sekretariat Misyjny OO Dominikanów
ul. Freta 10, 00-227 Warszawa
PL 02 1090 2851 0000 0001 0580 2728
z dopiskiem: dzieci z Mariupola

Dziękujemy serdeczne za modlitwę. Bardzo spodobała mi się inicjatywa o. Norberta Oczkowskiego, by codziennie o 21:00 modlić się na różańcu o pokój (można się do tej modlitwy przyłączyć także na kanale YouTube dominikanie.pl czy przez Facebook). Jak to często mówił na pożegnanie znany wielu braciom śp. o. Feliks Bednarski OP oremus pro invicem, czyli módlmy się wzajemnie za siebie.
Z serdecznymi i braterskimi pozdrowieniami z Kijowa,

Jarosław Krawiec OP